Zacząłem grać w Mass Effecta 2, strasznie na niego czekałem, bo jedynkę bardzo lubiłem, mimo jej oczywistych wad w postaci chociażby lekko spapranego systemu walki oraz momentami niepotrzebnie uproszczonej rozgrywki w sensie aspektu RPG. Dwójkę też polubiłem i gra mi się w nią fajnie, ale gdy czytam recenzje w największych światowych portalach, wynoszących ten tytuł pod niebiosa, to brwi mi się same podnoszą do góry.

Bo Mass Effect 2 genialną grą absolutnie nie jest. Przede wszystkim może nie podobać się klimat tego tytułu, pachnący starą szafą space opery w stylu Star Treka. Tutaj nikt nie rzuca żarcików, tutaj nikt nie jest wyluzowany, wszyscy stoją niczym kukły i wygłaszają swoje podniosłe kwestie. Mi to nie przeszkadza, łykam konwencję przemawiających (zamiast rozmawiających) bohaterów, ale nie każdemu musi to przypaść do gustu.

Drugi element, który może wielu graczom przeszkadzać – mi przeszkadza – to fakt, iż ME2 w trybie walki jest średnim shooterem. Serio, na shooterach zjadłem zęby i potrafię rozpoznać dobrego shootera po samym zapachu, dlatego też wszystkie superlatywy o tym trybie, które przeczytałem w necie, składam na karb faktu, iż recenzowali ją ludzie odpowiedzialni za gry RPG, a nie shootery. Erpegowiec prawdopodobnie nie widział na oczy Gearsów ani Calla, więc dla niego chowanie się za przeszkodami i wyskakiwanie na moment, żeby oddać trzystrzałową serię to absolutne zaskoczenie. Dla mnie nie. Ja od shootera oczekuję po pierwsze przeskakiwania między osłonami (tak, nie ma tego w ME2), a po drugie używania innego guzika do przeskakiwania przez przeszkody i innego do przyklejania się do nich. W ME2 to jeden i ten sam guzik, którego funkcja zależy od długości przytrzymania. Efektem nie jest wprawdzie wskakiwanie prosto pod huraganowy ogień, ale ogólne poczucie bezwładności i braku panowania nad bohaterem.

Używanie mocy drużyny to z kolei shooterowy odpowiednik ciśnięcia granatem i wiele nie wnosi – do teraz nie jestem w stanie stwierdzić, które moce nadają się do zbijania tarcz, a które do rozwalania pancerza, na dodatek gra podświetla stosowne umiejętności. Giwery nie mają żadnych parametrów – kaman, w Borderlands miały i działało to super, komu przeszkadzają cyferki?! Efekt jest taki, że każdy nowy karabin trzeba najpierw sprawdzić w boju, zamiast kulturalnie erpegowo zabrać się za liczenie cyferek.

Wrogowie nie dropują lootu – to dla mnie kolejny minus ME2. Jedyne co może z nich wypaść to amunicja, a znajdźki typu nowa giwera znajdują się w formie schematów obok komputerów, koniecznie ustawionych podczas misji w takim miejscu, żeby się nie dało ich przegapić. Potem na szczęście jest ciekawiej – aby skończyć badania nad nowym schematem, trzeba wydać na niego surowce, zdobywane podczas skanowania planet. Samo skanowanie jest histerycznie nudne (serio, wolałem jeżdżenie Mako z jedynki), ale uspokajające po misji składającej się głównie ze strzelania.

Żeby jednak nie było, gra nie jest zła, ani nawet przeciętna – nie, jest dobra, prawie bardzo dobra. Na razie jednak wyżej cenię jedynkę. O ile jedynka to dla mnie do dzisiaj 9/10, tak dwójka waha się na razie między 7 a 8/10. Co nie zmienia faktu, że skończę ją z przyjemnością, bo poza słabym strzelaniem i nudnym skanowaniem, i drewnianymi dialogami, jest tu kosmiczna startrekowa moc, która każdego wieczoru trzyma mnie przy konsoli.