Fajne takie demo. Można sobie grę włączyć, odpalić, pobiegać, sprawdzić mechanikę, zastanowić się nad tym, jak będzie wyglądała pełna wersja. Lubię, gdy wychodzą dema, bo dzięki nim w siedmiu przypadkach na dziesięć napalam się na końcowy produkt. Niestety, są jeszcze pozostające trzy przypadki, i to ich właśnie jak ognia boją się wydawcy, i to nie tylko słabych i średnich gier, ale nawet wielkich przebojów.

Wydawcy żyją w kompletnie fałszywym świecie internetowych ocen, zbieranych na metacriticu i gamerankingsach. Menedżer produktu, a takim produktem jest gra komputerowa, nie jest rozliczany tylko z wyniku finansowego, ale w pierwszym etapie (przed premierą gry) ze średniej ocen w internecie. To podejście firm produkujących gry wytwarza wokół siebie cały patologiczny system, z exclusive reviewsami na parę dni przed całą konkurencją (ale ocena minimum 9/10 wtedy) oraz całą resztą innych mechanizmów, o których kiedy indziej.

Czemu więc o tym piszę teraz? Bo nieprzemyślane demo może tę średnią zakłócić. Demo zazwyczaj wychodzi przed premierą gry i stanowi jej wizytówkę, na podstawie której armia blogerów i całkiem sporo recenzentów wyrabia sobie opinię o finalnym produkcie. Efekt jest taki, że na podstawie demka robi się preview gry, w którym się kwęka, że to niefajne, tamto sztywne, no a tamto to miejmy nadzieję poprawią. Po co to menedżerowi produktu? Po nic. On sobie hype zapewni innymi sposobami, dopuszczając chociażby do wersji przedpremierowej tylko dziennikarzy, do tego dziennikarzy grami zajaranych, a nie dziennikarzy-malkontentów (bardzo łatwo ich tak pokategoryzować).

Źle przygotowane demo potrafi bowiem zarżnąć produkt. Sam się zastanawiałem długo, czy jest sens grać w xboxowego Riddicka, bo demo było żenujące – miało nieprzyjemnie ustawione sterowanie (trzeba się było grzebać w opcjach), a na dodatek pokazywało tak oderwany od wszystkiego fragment gry, że człowiek nie wiedział o co chodzi. We właściwej grze, zanim zasiądziemy za sterami jednego z cyborgów, pokonujemy ich całe legiony, poznajemy ich zwyczaje, uczymy się nienawiści do nich. A gdy wreszcie możemy jednego poprowadzić, ekscytacja sięga zenitu. Ale w demie wszystko było jak na dłoni. Szkoda Riddicka, bo to dobra gra, zastrzelona przez swoje własne demo.

Mam nadzieję, że nie będzie tak w wypadku nowego Battlefielda, chociaż tutaj jest głębszy casus, jak na mój wyczulony na spiski nos. Mianowicie na konsolach mamy znakomite, wysadzające z butów demo, śmigające, lśniące i fantastyczne. A na pecetach mamy tę samą mapę, ale całość nie nazywa się demo, tylko beta, a różnica polega na tym, że nie da się w to grać. Wykorzystanie procesora karty graficznej zatrzymuje się na 40 procentach i nie chce iść wyżej, są bugi, które wyeliminowano już w becie na PS3 kilka miesięcy temu, ludzie narzekają na potworny lag myszki… nie wiem czy ktoś w EA tak chciał, ale efekt jest moim zdaniem biznesowo świetny, przynajmniej w moim przypadku – odechciało mi się grać na pececie i będę w ten tytuł grał na konsoli.

Z kolei w Aliens vs Predator odechciało mi się grać w ogóle, tutaj problem jest na poziomie absolutnie podstawowym – po wyjściu demka przez pół dnia opętańczego klikania w tryb gry sieciowej, nie dało się znaleźć partnerów do rozgrywki. Czyli techniczny bubel. Wiele osób miało tak samo jak ja – gdy wreszcie się połączyły z hostem, nie chciało już im się grać i widziały tylko wady.

Zabawne jest to, że najlepsze gry w ogóle nie mają wersji demonstracyjnych, tak na wszelki wypadek, albo ich demka pojawiają się grubo po premierze – jak choćby Uncharted 2, demo wyszło jakieś dwa tygodnie temu. I sądząc po komentarzach po przedpremierowym demie Heavy Raina, była to świetna decyzja. HR wzbudził już bowiem sporo złych emocji, a to je właśnie najbardziej widać w internecie. I to one potem odbijają się na średniej na gamerankingu.