Uwielbiałem poprzedniego Raymana. Lubiłem tę grę na tyle, że poświęcałem jej sporo miejsca na tym blogu (chociażby pisząc o pierwszych wrażeniach). Grę skończyłem, ale na maksowanie jakoś nie starczyło mi siły. Czułem natomiast, że potrzebuję więcej takiej szybkiej, histerycznej i mocno skillowej platformówki, dlatego też ucieszyłem się bardzo na wieść o Rayman Legends. Gra początkowo miała trafić wyłącznie na Wii U, koniec końców premierę miała na wszystkich konsolach i pececie.

Legends jest tym, czym był Origins, a potem dokłada jeszcze mnóstwo od siebie. Nawet pozostałość po Wii U – poziomy, gdzie na konsoli Nintendo wskazuje się palcem na ekranie dotykowym, co ma zrobić taka pewna mała żaba, a na pozostałych platformach po prostu naciska się przycisk – nie wybija z rytmu i pasuje do całości. Tym razem zbieramy lumy i uwalniamy teensów (mam wersję polską, a nie pamiętam, jak się nazywają, w oryginale teensies). Na większości poziomów mamy do uwolnienia ośmiu koleżków plus dwoje ukrytych (na tajnych podpoziomach) – to ukłon wobec schematu z Origins. Jeszcze większym ukłonem jest to, że w Legends są… wszystkie poziomy z Origins. Ot tak, po prostu. Odblokowujemy je w miarę postępów i gramy na nich zupełnie tak samo, jak na pozostałych. Dodanie poprzedniej części gry do następnej – super decyzja, bo chętnie sobie Origins przypomnę.

Rayman Legends wydaje mi się szybsze od Origins, z drugiej strony może to przez to, że więcej tutaj poziomów, w których należy się spieszyć. W Origins mieliśmy pamiętne pogonie za skrzynkami, teraz leveli, podczas których nie puszcza się przycisku od sprintowania, jest wyraźnie więcej. Wszystkie są znakomite, chociaż najmniej do gustu przypadły mi tak zwane inwazje, podczas których mamy do uratowania trzech teensów przywiązanych do fajerwerków. Inwazje są tak zaprojektowane, że w zasadzie jest to wyzwanie czasowe – powtarza się je dość długo, znajdując trasę optymalną dla uratowania całej trójki.

Najwięcej frajdy sprawiają poziomy muzyczne, mogę w nie grać bez końca. Utwór Eye of the Tiger w interpretacji mariachi (!) – już samo to wystarczyłoby, żebym się wyszczerzył od ucha do ucha, a tymczasem do melodii dopasowany jest szybkościowy poziom. Pędzimy więc, skaczemy, uderzamy i spadamy do rytmu konkretnego kawałka – Eye of the Tiger jest dość proste, później poziomy muzyczne robią się nieco bardziej skomplikowane. Wszystkie są zaprojektowane genialnie, a granie “do muzyki” do najlepszy patent, jaki widziałem w platformówkach od lat.

Grafika idzie o krok naprzód względem Legends, dokładając cieniowanie na animkach oraz okazjonalne efekty trójwymiarowe, dające całkiem niezły efekt “wow!”, przynajmniej u moich dzieciaków. BOSS W TRZY DE, TATA ZOBACZ! – tak krzyczą. A tata sobie cichaczem po nocy kończy poziomy jeden po drugim, tak mu się w to przyjemnie gra.

Osobny akapicik należy się elementom społecznościowym. Codziennie (!) Ubisoft publikuje w Rayman Legends poziom zwykły i ekstremalny. Na poziomie tym należy coś zrobić: a to jak najszybciej nazbierać określoną liczbę lumków, a to dobiec jak najdalej, a to przebiec określoną trasę w jak najniższym czasie. Wyzwania tego typu dostępne są też w wymiarze tygodniowym (i tu nagrody są cenniejsze). Najlepsze jest to, że gra ocenia nasz wynik nie tylko bezwzględnie, ale głównie względem społeczności. Czyli złoty puchar może się zmienić w srebrny, jeśli wyprzedzi nas odpowiednio dużo ludzi. Strasznie wkurzające te poziomy, ale… nie potrafię nie zacząć sesji z Rayman Legends od paru chociaż ataków na srebro. Zabawę ułatwia/utrudnia fakt, że na ekranie razem z nami pędzą duszki pokazujące, w jaki sposób poziom przeszli inni gracze. Można to wyłączyć, ale… motywuje niesamowicie. Z danym wyzwaniem możemy się mierzyć dowolną liczbę razy. Mega prosty, mega fajny sposób na “zsieciowanie” graczy w Rayman Legends.

Gram dalej, jest świetnie. Nawet jeśli nie lubicie platformówek, uwierzcie mi – tę powinniście sprawdzić. Zwłaszcza, że w porównaniu do innych gier konsolowych (i nawet pecetowych) jest bardzo tania jak na wiadro miodu, które w sobie kryje.