Nigdy nie grałem w gry karciane, a zwłaszcza na komputerze. Nie przekonywało mnie skomplikowanie zasad, nie podobała się statyczność rozgrywki. Dlatego też gdy dowiedziałem się, że Blizzard produkuje Hearthstone, darmową grę karcianą toczącą się w świecie World of Warcraft, popukałem się w czoło i uznałem, że na pewno nie będę tracić czasu. Czyli zrobiłem to samo, gdy Blizzard zapowiedział World of Warcraft, a ja nigdy wcześniej nie miałem styczności z grami MMO.

Cóż mogę powiedzieć – Hearthstone mnie, kompletnego karcianego laika, absolutnie zachwycił. Zasady są prościuteńkie, ale to nie znaczy wcale, że gra jest prymitywna – podczas rozgrywki do głowy przychodzi mnóstwo strategii, które trzeba dostosowywać do kart, które mamy na ręku. Dobrze, nie strategii – bardziej kombosów.

Gra miała jak dla mnie dziwną mechanikę: na dzień dobry każdy z graczy dostaje bohatera z 30 punktami zdrowia, a do ręki cztery karty, które kosztują określoną liczbę punktów many oraz jeden punkt many. W danej turze może wykorzystać tyle kart, na ile pozwala mu mana. Co turę mana odnawia się i rośnie o 1, aż do maksymalnej wartości 10, dostajemy też w każdej turze jedną nową kartę. Karty mogą być albo stworzeniami (to je wykładamy na stół, wyłącznie, nie ma innych kart, które na stole pozostają), albo efektami rzucanymi na te stworzenia lub na bohatera naszego i wrogiego (stojącego niczym w Heroes of Might and Magic w drugim rzędzie). W określonych wypadkach (po zagraniu określonych kart) bohater może sam ruszyć do ataku.

Każde stworzenie opisane jest jedynie dwoma parametrami: siłą i punktami zdrowia. Gdy jakieś stworzenie atakuje inne stworzenie, zadają sobie nawzajem ciosy (niezależnie od tego, kto atakuje). Wówczas od poziomu zdrowia stworzenia A odejmowana jest siła stworzenia B i vice versa. Jeśli komuś poziom zdrowia spadnie do zera, ginie. Często zdarzają się więc sytuacje, w której giną oba stworzenia.

Nie ma jednak obowiązku atakowania stworzenia, bo celem gry jest spranie bohatera, a nie jego stworzeń. Wszystkie stworzenia mogą atakować bohatera wprost i w ten właśnie sposób rozgrywa się 99 procent walk. Bohater może się zasłonić, wystawiając do boju tanka, czyli stworzenie, które ma specjalny parametr Prowokacja. Póki prowokator stoi na polu bitwy, nie można atakować nikogo poza nim. Proste? Banalne!

Oczywiście stworzenia mają prościuteńkie parametry dodatkowe. A to ktoś dodaje sojusznikom +1 do ataku i zdrowia, a to ktoś ma Szarżę (czyli może atakować w tej samej rundzie, w której trafia na stół), a to ktoś przy wyłożeniu od razu wali salwę w losowego przeciwnika, a to jeszcze ktoś inny sprawia, że możemy dobrać dodatkową kartę. Niemniej jednak, jak widzę po parudziesięciu pojedynkach, te umiejętności są sprytnie ze sobą powiązane i znalezienie “złotego kombosa” to klucz do zwycięstwa – nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji.

Wybór bohatera (z puli znanej każdemu miłośnikowi WoW-a) rzutuje na karty mu przyporządkowane, chociaż gros talii (składającej się z 30 kart) zajmują stworzenia i efekty “wspólne”, takie, z których może skorzystać każdy. Początkowo mamy talie zbudowane przez grę, ale są one tak słabe, że prędko (czyli po trzech żenująco słabych w moim wykonaniu pojedynkach) udałem się do edytora i zacząłem składać talię swoich marzeń. Początkowy wybór wystarcza, żeby sklepać maskę nawet komuś, kto odblokował masę kart rzadkich, epickich czy legendarnych (bo są limity na karty, na przykład możemy mieć maksymalnie 2 karty danego typu na całą talię), ale w wypadku tych ostatnich trzeba się pospieszyć i zrushować przeciwnika jak najszybciej, bo jak już tę Onyxię za 10 punktów many wystawi, to jest po zabawie. Oczywiście najpierw trzeba wyczuć, czy ją ma, co też łatwe nie jest.

Każdy bohater ma jeszcze swoją zdolność specjalną, kosztującą dwa punkty many. W wypadku niektórych postaci (ech, ci hunterzy!) zdolności są wredne, w wypadku innych (jak zwykle prieści po uszy w gnoju) znacznie mniej przydatne, ale można z nich skorzystać przy składaniu mocnego kombosa.

Bohaterowie robią wszystko to, co znamy i lubimy z WoW-a. Rogue ma kartę shadowstepa, backstaba, sapa, a za 4 czy 5 punktów many ma nawet zdolność, która cofa wszystkie stworzenia przeciwnika do jego ręki, co zwykle kończy się przegryzieniem ze złości kabla od myszki, zwłaszcza jak któregoś sojusznika już mocno podpompowaliśmy efektami i synergiami. Do ręki wraca goły jak osesek i trzeba się od nowa biedzić.

Początkowo Hearthstone przeciąga nas przez cykl pojedynków, gdzie jako mag przechodzimy kilka walk treningowych. Potem czeka nas odblokowywanie kolejnych klas (trzeba je pokonać w pojedynku) oraz levelowanie każdej z nich z osobna – podobnie jak w World of Warcraft. Każda klasa co parę poziomów dostaje nowe karty (ale oczywiście trzeba się zmieścić w limicie 30 na talię), aż do poziomu 10-ego, kiedy to odblokowane zostają wszystkie karty podstawowe. Oczywiście można dalej levelować postać (najwięcej expa wpada za pojedynki z żywymi ludźmi) i co 10 poziomów dostajemy już karty specjalne.

Co 10 poziomów, trochę rzadko, nie? Możemy kupować sobie pakiety z nowymi kartami za pieniądze (to gra free-to-play) albo za złoto zdobywane za wykonywanie zadań codziennych. Zadania są póki co banalne – wygraj 2 pojedynki jako hunter, pokonaj 3 innych graczy. Do tego co pięć zwycięstw dostajemy 5 sztuk złota. Nowy pakiet kart kosztuje 100 sztuk złota, ale znacznie ciekawsze jest dozbieranie jeszcze 50 sztuk złota i opłacenie wejścia na arenę.

Arena to specyficzny, szalenie opłacalny tryb gry, również pojedynkowy. Mamy do wyboru tylko trzech bohaterów i – niestety – żadnej ze swoich talii. Talię składamy przed wejściem na arenę z podsuwanych przez komputer sugestii. Wybieramy jedną kartę z trzech, i tak trzydzieści razy, aż do zbudowania talii. To samo robią nasi rywale, więc nie da się tutaj narzekać na to, że ktoś miał od nas lepsze karty, bo staje przed identycznym wyborem – a że niektórzy wybierają lepiej, to już nie ich wina… Na arenie gramy do 9 zwycięstw albo 3 porażek, im więcej zwycięstw, tym więcej pakietów kart i tym więcej złota dostajemy. Czasami wystarcza nawet na ponowne wejście na arenę.

Kolekcjonowanie kart po pewnym czasie może się jednak okazać ślepą uliczką, bo będziemy mieć za dużo kart tego samego typu. Nie ma sprawy – wszystkie karty spoza zestawu obowiązkowego (czyli początkowego plus odblokowywanego podczas levelowania) można zmielić na pył, a potem wykorzystać ten pył, żeby stworzyć sobie na przykład Ragnarosa. Oczywiście konkretnie na Ragnarosa musiałbym przemielić z 5 razy wszystkie karty, które mam, ale wiem, że jak się uprę, to będę go miał.

Pod względem technicznym gra lśni niczym brylant. Niby to beta, a nigdy mi się jeszcze nie zawiesiła, nie było żadnych glitchy graficznych, nie zacięła się muzyka ani nie wyłączyły się wokale. Widać, że animatorzy i projektanci z Blizzarda robili wszystko, żeby nie dopuszczać do alttabowania się podczas tury przeciwnika, dlatego też wszystko tu się rusza, żyje, a klikanie w rozmaite elementy odpala różne animacje i efekty, oczywiście wizualne. Nie sposób też nie poczuć satysfakcji, gdy przy mocniejszych atakach cała plansza i ułożone na niej karty aż podskakują do góry.

Absolutnym mistrzostwem świata jest polska wersja językowa – w Hearthstone mamy nie tylko tekst, ale i polskie wokale, wspaniałe do tego! Wiele kart ma swoje własne odzywki i przyznam się ze wstydem, że kobolda trzymam w talii wyłącznie ze względu na jego rozczulające “MOJA ŚWIECZUNIA!” w chwili wyłożenia. Głosy dobrane są idealnie, sposoby wysławiania się również – taki troll na przykład rzuca z rastamańskim akcentem “W’jmęnóóóóż”. Jedyne, co mi nie pasuje, to krasnolud mówiący niedbałym polskim (“weź se karty”), wolałbym tu chyba jakąś śląską stylizację “kaj masz szalik”. Hearthstone pokazuje dobitnie, jak cudnie polski język pasuje do świata World of Warcrafta. Żałuję, że sam WoW nie jest po polsku, bo po Hearthstone’ie wiem, że powinien być.

Ponieważ mało osób (zwłaszcza w Polsce) ma dostęp do bety Hearthstone’a, chętnie odpowiem na wszelkie pytania i przetestuję coś, jeśli pojawi się taka potrzeba. Wracam grać, muszę jeszcze jeden pojedynek wygrać dzisiaj, a coś mi źle siadały karty na moim druidzie rano. Tak, wybitnie mi Hearthstone podszedł – zupełnie na tej samej zasadzie, jak World of Warcraft kiedyś. Blizzard zrobił to znowu: wziął skostniały gatunek, wypłaszczył go, wyszlifował i wyszedł diament. Cały świat będzie w to grał, zapamiętajcie moje słowa.