Popatrzyłem trochę uważniej na singleplayer i multiplayer do Mass Effecta 3 i jakkolwiek można na różne rzeczy w tej grze narzekać, tak model przeplecenia jednego z drugim zasługuje na wielkie brawa.

Dla tych co nie grali: w multiplayerze jako jeden z “ordinary heroes” robimy miazgę z generowanych przez konsolę/komputer fal przeciwników – czyli gramy w tak zwaną Hordę, mając u boku trzech innych graczy. Zabawa sama w sobie jest niezmiernie wciągająca (choć mało odkrywcza), ale BioWare (znów – czego by nie mówić o ich dziele) poszło o krok dalej i zaproponowało arcyzmyślne połączenie obu trybów.

W dwóch słowach: misjami z singla nabijamy wynik wyrażany liczbą, misjami z multi podbijamy mnożnik tego wyniku (zaczynamy od 50%, maks to oczywiście 100%). Końcówka gry w singlu zależna jest od przemnożenia liczby przez mnożnik, przy czym twórcy twierdzą, że da się zrobić “najlepsze” zakończenie bez tykania mnożnika, ale już raz dali się złapać na kłamstwie, więc kto by ich tam słuchał.

Kluczowe jest jednak dla niniejszego tekstu to, że mamy dwie liczby, one się przez siebie mnożą. I co teraz można więcej zrobić? Otóż można wymyślić, że różne czynności związane z grą (lub w ogóle obok niej, typu aktywność na FB) podnoszą nam jedną bądź drugą z tych liczb. Multiplayerowi oracze, dociągając jakąś postać (a można mieć ich sporo) do maksymalnego, dwudziestego poziomu, dostają możliwość wysłania jej do singleplayera – serio. Postać “w locie” przekłada się na punkty związane z pierwszą liczbą (i uzasadnienie tych punktów, oczywiście – wiecie, bohater wojenny i jego oddział dołącza do sprawy), a my w multi musimy znowu orać od pierwszego poziomu, albo grać inną postacią. Genialne!

Skoro powiedziało się A, należy jeszcze powiedzieć B, a może i dalsze litery alfabetu. Dziś ściągnąłem sobie na iPhone’a aplikację Mass Effect Data Pad (tylko dlatego, że była darmowa) i z wielkim zaskoczeniem przyjąłem fakt, że mogłem sobie w niej wskazać swoje originowe konto i delikatnie pompować mojego “dużego” Mass Effecta 3 misjami z wnętrza aplikacji – tym razem podnosi mi się mnożnik. W appce mobilnej wysyłam gdzieś jakieś floty – trzyma się to generalnie merytorycznej kupy, nie stanowi za to żadnego wyzwania – ale jest jednocześnie faktycznie fajnym bajerem, wpływającym na normalną rozgrywkę.

Myślę, że recenzenci Mass Effecta 3 gremialnie przegapili ten element (zwłaszcza, że głównie grali przed premierą, czyli w multi niezbyt dużo), a uważam, że to on właśnie stanowi zapowiedź zmian, które czekają nas w grach komputerowych. Czemu? Bo producenci starają się od lat zmuszać nas do grania w multiplayer, po to, żebyśmy nie odsprzedawali naszych gier na rynku wtórnym. Jeśli kawałek multiplayera pomoże nam w jakiś sposób w singlu (wszystko jedno w jaki, niech to będzie w Assassin’s Creed III ułatwienie trzech trudnych poziomów na przykład), to ludzie chętniej będą z tego multi korzystali.

I wiecie co? W Mass Effecta 3 – po raz pierwszy w życiu – gram na przemian. Trochę singla, trochę multi, znowu trochę singla, znowu trochę multi. Cieszę się jak dziecko, gdy na skutek grania w multi rosną mi cyferki w singlu, a w tym drugim z kolei uwielbiam powiązania fabularne z multiplayerem: mapki multi dzieją się na terenach misji pobocznych z ME3. Gdy już Shepard i jego drużyna zrobią porządek (a ja mam super-fajne wrażenie EEEEJ BYŁEM TU!), pojawia się flota sojusznicza, wysiada pan generał i mówi “no dobra, to tutaj już teraz ogarniemy resztę przeciwników”. I od razu chce się grać w sieci, wszak to dokładnie to miejsce, i to ja je ogarniam!

Nie jestem Mass Effectem 3 zachwycony, ale to połączenie dwóch wydawałoby się kompletnie odmiennych stylów rozgrywki moim zdaniem jest największym odkryciem tej gry. Odkryciem, które jeszcze nieraz zobaczymy w eksploatacji.