Siedzę w domu na zwolnieniu, to i czasu nieco więcej na granie. Postanowiłem zmierzyć się z trzecim Mass Effectem, w końcu jedynkę i dwójkę skończyłem i wprawdzie daleko mi do piania na ich cześć, to głupio byłoby tak to wszystko zostawić w stanie permanentnego rozgrzebania.

Jak na razie jestem trzecim Mass Effectem umiarkowanie zadowolony. Daleko mi od krzyczenia, że to najlepszy strzelanko-erpeg, jaki powstał, z prostego powodu – jest to przeciętna strzelanka wsparta przeciętnym mechanizmem erpegowym. Zacznę od tego drugiego – każda postać definiowana jest przez liczbę punktów zdrowia oraz tarcz plus kilka skilli rozwijanych w zamian za zdobywane co level punkty. Każdy skill ma swoją prymitywną dość ścieżkę rozwoju (acz przynajmniej dobrze, że jest jakieś zróżnicowanie): pierwsze trzy poziomy skilla to wybór mister Forda (“może być czarny albo czarny”), potem ścieżka się rozdwaja, czyli co upgrade wybieramy jedną z dwóch wykluczających się możliwości. Wobec sporej liczby skilli w całej drużynie uznaję to za wystarczające, zwłaszcza że umiejętności (zwłaszcza aktywne) faktycznie wyraźnie zmieniają obraz gry.

Drugi nieodłączny element erpegowy, czyli sprzęt, potraktowany jest dziwacznie. Pancerz (kilkuelementowy) nosi wyłącznie główny bohater i to jemu zmieniamy elementy ekwipunku – co ciekawe pomiędzy misjami, i jeszcze na dodatek trzeba pójść do kabiny Normandii lub jej ładowni. Normandia to statek głównego bohatera, jeśli ktoś nie kojarzy. Nieco lepiej jest z giwerami – tutaj każda z postaci ma pięć slotów na nią, ale posługuje się tylko tymi typami, które pasują do jej klasy. Ja gram żołnierzem, więc mogę strzelać ze wszystkiego, ale nie strzelam – bo im ciężej na plecach, tym dłuższy czas odnawiania się umiejętności aktywnych. Tak, giwery mają masę – szok jak na dzisiejsze standardy, nieprawdaż?

W kwestii erpega tyle właśnie ma Mass Effect 3 do zaproponowania. Wybory podczas dialogów są absolutnie śladowe i mają niewielki wpływ na akcję. To, co ma duży na nią wpływ, to niestety decyzje podjęte w poprzednich częściach gry (dochodzą mnie słuchy, że nie wszystkim dobrze się importują, co jest niezłą żenadą) – jeśli byliśmy dla kogoś niedobrzy, to w tej części gry nie wesprze nas w galaktycznym wysiłku nakopania Żniwiarzom do tyłka.

Cały ten wysiłek jest całkiem fajnie wymyślony – każdy zdobyty asset – czy jest to flota krogan czy pani dziennikarka – podnosi nasz sumaryczny wynik punktowy. Od pewnej chwili (jak mniemam) można polecieć nastukać Reaperów, ale będzie niedobre zakończenie – trzeba przyorać mocniej. Zadania poboczne są ciekawe, chociaż – tak samo jak zadania główne – dzielą się na fedexy i strzelaniny bez żadnych odstępstw. Mało to odkrywcze jak na erpega i przy dłuższych posiedzeniach dość żmudne.

Gromy spadły na Bioware za wprowadzenie drugiego, procentowego już współczynnika gotowości Galaktyki do odparcia inwazji mechanicznych robali. Ten współczynnik podnosimy wyłącznie poprzez… granie w multiplayer, czy raczej online co-op, bo nie da się tu grać przeciwko innym osobom. Niestety jak to z co-opami bywa, trafia się głównie na kretynów, którzy zamiast logicznie siedzieć na dupie w kącie razem z nami, gnają gdzieś przed siebie i co rusz trzeba ich reanimować. Udało mi się skończyć trzy mapy, z czego wygrać dwie – i współczynnik gotowości podniósł mi się aż o 8 procent. Czyli się chyba pomęczę w tym multi jeszcze trochę, nawet podoba mi się to rozwiązanie, zwłaszcza że misje do najłatwiejszych nie należą. Obawiam się jedynie, że trzeba będzie wydać trochę prawdziwej kasy na jednorazowe upgrade’y mojej postaci, chwilowo dość słabej (chociaż dzielnie leveluje, to trzeba przyznać!).

Strzelanie, cóż… Gears of War to nie jest, tak powiem. Nie jest też Borderlands i w zasadzie najbliżej mu do gier naprawdę przeciętnych typu Terminator: Salvation. Strejfowanie jest sztuczne i nie zawsze przesuwa postać tam, gdzie chcemy, a przypisanie do klawisza A na padzie kilkunastu kontekstowych akcji (w tym biegu, przewrotu i przyklejenia się plecami do ściany) nie wychodzi rozgrywce na dobre, bo momentami bohater po prostu robi coś niespodziewanego.

Dlaczego zatem w to gram? Nie dla patetycznej fabuły, to na pewno… salutowanie sobie nawzajem to ulubiony sposób autorów na demonstrowanie wzajemnego szacunku, a akcje typu “wy uciekajcie, a ja tu zginę, broniąc was” powodują odruch wymiotny. Ale coś w tej space operze jest takiego, że chce mi się w nią grać, chce mi się kończyć kolejne misje główne i poboczne, a jak już nazbieram punktów na maksa, to jeszcze podpompuję procenty w multiplayerze, żeby zobaczyć, co Galaktyka zrobi ze Żniwiarzami. Natomiast zdaję sobie sprawę, że chce mi się w to grać zupełnie irracjonalnie.

Gdybym miał oceniać grę na chłodno, rozbierając ją na czynniki pierwsze i przyglądając się każdemu z osobna, dałbym jej nie więcej niż 6/10. Jednak ich mieszanka ma jakiś magiczny smak, dlatego w mojej skali ME3 to gra na 7,5/10. Natomiast wszelkie oceny typu 9+/10 to nieporozumienie lub brak obeznania ich autora z otaczającym go światem.