Od razu mówię, że ta recenzja pisana jest całkowicie z mojej życiowej pozycji i z tego też powodu nie będzie w niej mowy o sześciokrotnym przejściu story mode’a, wymaksowaniu laddera wszystkimi postaciami w tag teamie, skończeniu wszystkich trzystu pięter wieży ani zakończeniu przygody z online’em z bilansem 499:12.

To będzie recenzja gościa, który Mortala pamięta z Amigi i chciał sprawdzić, czy magia jeszcze działa. I przez ile godzin.

Zacząłem od story mode, który opisałem w swoich pierwszych wrażeniach jakiś czas temu. Fabuła jest nieprzytomnie durna, ale niczego innego nie można się spodziewać po grze, w której scybernetyzowany klan wojowników ninja walczy w imię jednego z trzech światów, które próbują się nawzajem pożreć, prawda? Dodam, że jednym z tych światów jest nasza Ziemia, a w jej obronie występują między innymi: pani z oddziałów specjalnych z ewidentną chorobą kręgosłupa (od ciężaru piersi), facet z mechanicznymi rękami oraz gwiazdor filmów akcji.

Tak, fabuła jest straszliwie głupia, ale scenki przerywnikowe nakręcono w pełni pro, więc nawet jeśli trzeba ściszyć dźwięk do zera (ja tak robię, gdy po plecach idzie mi dreszcz żenady), to nawet da się je pooglądać. Story mode jest niebywale długaśny, 16 rozdziałów po 4 walki plus jedna dodatkowa to naprawdę kupa mashowania guziczków na padzie. W każdym rozdziale gramy innym fajterem, więc to okazja do zaprzyjaźnienia się z którymś z nich i podjęcia go w multiplayerze.

Ubercios - tak zwany X-ray Move - w całej okazałości. Krew się leje, kości pękają... a potem wojownik wstaje i dalej walczy. Głupie? Tak, ale w klimacie

Moja przygoda z multi była jednak bardzo krótka, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie. Wyszukiwanie innego gracza trwa godzinami, a sama rozgrywka jest absolutnym lagfestem, w którym nie wchodzą prawie żadne dobre combosy, a jedyny pewny sposób na pokonanie przeciwnika to teleportacja, którą ma tylko kilka postaci – i to nimi właśnie grają wszyscy, żeby w ogóle mieć szansę na zwycięstwo. Nie polecam, zebrałem bęcki dwa czy trzy razy (wygrywając po jednej rundzie) i się zniechęciłem – animacja się rwie, a taktyka “przeskocz mu za plecy i zapakuj uppercuta” nie jest tym, czego oczekuję po fajnej grze multi.

Można zatem przeorać drugi raz story mode, jeśli ktoś chce (ja nie chciałem, mimo że da się przewijać wtedy już scenki), ale można się też zabrać za wieżę z wyzwaniami (tu dotarłem do 20 poziomu zanim mi się znudziło). Wyzwania są faktycznie fajne, a ich różnorodność autentycznie zwala z nóg. Co więcej, jeśli trafimy na jakieś straszliwie frustrujące, można się wykupić od robienia go za pomocą monet, uniwersalnej waluty, którą zarabiamy w Mortalu w zasadzie za wszystko (a najwięcej za story mode).

Klasycznym trybem drabinkowym można zapełnić sobie czas – skończyłem całość z rozpędu po story mode – ale faktycznie czuć biedę fabularną i koncepcyjną po przejściu tych całych szesnastu rozdziałów, jak głupie by nie były.

Technicznie (poza multi) nie mam do gry żadnych większych zarzutów poza – no właśnie – tym, że jest starodawnym konceptem przeniesionym w nowe czasy. Trochę czułem się przy tym Mortalu jakbym grał w mega-odpicowane Space Invaders. Dla mnie jako gracza era bijatyk minęła, chociaż raz na jakiś czas tego Mortala na bank wrzucę, żeby komuś urwać łeb albo pokazać znajomemu, jakie krwawe gry teraz robią.