Ponieważ w recenzji nie powinno się sadzić spoilerów (ma w końcu zachęcać lub zniechęcać do zakupu), niniejszy tekst recenzją stricte nie będzie, proponuję potraktować go jako rozważania na tematy ogólne związane z LA Noire, o którym miałem chwilę ostatnio pomyśleć (i jeszcze więcej poczytać) – ale uwaga, TYLKO DLA TYCH, KTÓRZY SKOŃCZYLI GRĘ ALBO SĄ JEJ CIEKAWI I SPOILERY IM NIESTRASZNE. Wstęp jest taki długi, żeby paskudne informacje o fabule nie przeciekły na główną stronę. Raz… dwa… trzy… powinno wystarczyć.

No więc tak. LA Noire niesamowitą grą jest. Wkręcającą i pozwalającą poczuć stary zapach stęchłych przygodówek, równie przyjemny dla nosa jak zapach starej piwniczki z winem. Mówiąc wprost, ta gra to permanentny oldschool, od pierwszych do ostatnich chwil obcowania z nią. Zbieranie śladów, rozmowy, gapienie się na twarz świadka, jeszcze więcej śladów, jeszcze więcej rozmów, okazjonalna strzelanina, po sprawie – i tak dwadzieścia jeden razy (a nawet dwadzieścia dwa, bo mam jedno śledztwo z promocyjnych DLC, zabiorę się za nie jak trochę odpocznę).

Wszystko byłoby cacy, gdyby udało się spiąć te kryminalne zagadki Los Angeles jakąś zgrabną klamrą. Klamra owszem jest, ale kuł ją ślepy kowal, zaginając następnie na imadle za pomocą młota pneumatycznego. Fabuła nawet trzyma się kupy (doskonały motyw z kradzieżą morfiny, nieco mniej doskonały z psychiatrą i szalonym podpalaczem), ale poszczególne śledztwa są albo od siebie za bardzo oderwane (cały początek gry w traffic), albo totalnie do siebie podobne (całe homicide). Jedyna porządna sekwencja (od strony kryminalnej, mind you) to śledztwa w vice.

W międzyczasie obserwujemy naszego wybitnie antypatycznego bohatera w procesie stawania się jeszcze bardziej antypatycznym, co gorsza bez sensu. Przez pół gry słuchamy bowiem jego jęków o żonie i dzieciach, podziwiamy jak nie pozwala żartować z rodziny, a potem ładuje się do łóżka zniemczonej pani śpiewaczce. Żadnego uzasadnienia, żadnego sensu i co gorsza – zerowa empatia z mojej strony od tego momentu. Phelps ani nie był specjalnie pod obstrzałem przełożonych (ba, piął się po szczeblach kariery, wylądował w końcu w obyczajówce!), ani jakoś nad wyraz sfrustrowany, no w ogóle nic – a tu proszę, zdrada. I to taka pod dyktando kolegi, co do którego wiadomo, że jest przestępcą. Konsekwencje do przewidzenia, ale cała akcja z tym romansem to jeden wielki what-the-fuck.

Po degradacji do wydziału do spraw podpaleń robi się na chwilkę lepiej i gdy już miałem nadzieję, że gra pogłębi postać Phelpsa – BAM – zmienia się główny bohater, znowu bez żadnego uzasadnienia. To już totalnie odrywa od fabuły, zwłaszcza że Kelso potrafi tak samo ładnie szkicować jak Phelps i wprawdzie nie ma partnera, ale za to doskonale się teleportuje do celu. Gra się nim totalnie identycznie.

W skórze tego gościa przeżywamy koniec gry – jeśli miało to być zagranie pod zaskoczenie gracza to owszem, byłem zaskoczony, ale w sensie negatywnym. Równie dobrze mógłbym zacząć grać jakimś detektywem-amatorem, który bada tajemnicze sprawy LA. Kelso mam wrażenie był przygotowany pod DLC, a gra miała się zakończyć na wyleceniu z vice, natomiast paru testerów zaraportowało, że jest za krótko i gra się rozlazła w szwach niczym Lalka Prusowi. Co więcej, wielki finał z Goodbye w wykonaniu Phelpsa wysyła po kręgosłupie uzasadnione dreszcze żenady i gdyby nie trumna na koniec to byłbym pewien, że to zagranie pod “a kuku, wcale nie zginął!”.

Czyli fabularnie Australijczycy gorzej od Amerykanów, a końcówka LA Noire jest równie fajna jak końcówka Losta – “super to zakręcili, nie mogę się doczekać następnego sezonu, bo póki co to wszystko jest bez sensu”. DLC można pokończyć, na sequel bym nie liczył, natomiast fajnie byłoby, gdyby gra stała się tasiemcowym serialem typu “jedna sprawa tygodniowo”, byłbym wiernym oglądaczo-graczem.