Zabrałem się za likwidowanie swojej kupki wstydu, czyli gier rozgrzebanych, które z jakichś powodów porzuciłem dla nowszych tytułów, a potem o nich na jakiś czas zapomniałem. Parę dni temu przyszła kryska na Batmana i Kotkę, czyli Batman: Arkham City.

Jak pisałem już wcześniej, Batman: Arkham City potrafi być potwornie przytłaczający w pierwszych minutach. Otóż nie dotyczy to wyłącznie pierwszych minut, ale również tego, co się dzieje z graczem, gdy porzuci grę na parę tygodni, a potem do niej wróci. Wówczas występuje syndrom “Nie wiem co mam ze sobą zrobić” i regularne zbieranie oklepu od wszystkich napotykanych złoczyńców, snucie się po mapie bez celu oraz dość silna irytacja. Warto sobie z nią jednak poradzić, bo pod natłokiem możliwości Batman: AC to wciąż dobra gra.

Jej największym problemem jest to, że autorzy już w pierwszej części obdarzyli Batmana masą możliwości. Prawo sequela mówi, że w drugiej części możliwości powinno być jeszcze więcej – i to właśnie przez to człowiek potwornie się w tym gąszczu gubi. Linka taka, śmaka, hak do przyciągania, hak z linką do jeżdżenia, wyrzutnia pocisków elektrycznych… przy całym tym arsenale idea stealthowego mordobicia znika. Zwłaszcza że fabularnie nie jest wyjaśnione, czemu Batman przy wszystkich swoich możliwościach technologicznych nigdy nie słyszał o pociskach paraliżujących i do każdego koleżki musi się osobiście pofatygować, żeby wbić mu twarz w chodnik.

Połowy gadżetów nie używa się w ogóle, przy okazji wpędzając się w kozi róg, bo czasem człowiek ma gdzieś przejść, ale nie wie jak, bo zapomniał, że ma w kieszeni wybuchowy żel, który da się rozpylać na odpowiednich powierzchniach. Niestety nie zauważymy tych powierzchni, jeśli nie przypomnimy sobie, że Batek ma specjalny tryb patrzenia na otoczenie… i tak dalej. Sytuacji nie ułatwia Kocica, ale u niej przynajmniej mamy jasność – trzeba się bić i chodzić po suficie, patrząc na sympatycznie kiwający się tyłeczek. Etapy Kotki są tak odprężająco proste, że aż żałowałem, gdy się kończyły. Poproszę spin-off serii z Kocicą w roli głównej!

Na szczęście po nieprawdopodobnie chaotycznych dwóch pierwszych godzinach gra odnajduje swoje tempo, chociaż co chwila korci nas masą misji pobocznych, których w ogóle nie chciało mi się robić, tak było ich dużo. Równie dużo jest tutaj znajdziek najrozmaitszych rodzajów, które na domiar złego wpadają od niechcenia. Powód jest prosty: jeśli mam do znalezienia 20 sztuk czegoś, to będę tego czegoś szukał chętniej, niż gdy tego czegoś będzie 440. Nie zalewam, w Batmanie jest do znalezienia 440 rzeczy, odechciewa się ich szukać w okolicach czterdziestej.

Serce gry na szczęście pozostało niezmienione. Nadal kapitalnie się walczy systemem kilkuprzyciskowym, nadal wspaniałe są zabawy w ciuciubabkę z grupą uzbrojonych w karabiny wrogów, nadal zaskakują znane postacie w charakterystycznej dla gry poważnej stylizacji. Tylko niepotrzebnie dodano do tego sandboxa, na dodatek bardzo małego. Fabuła dość prędko zanika, brak tutaj tak wyrazistych akcji jak złudzenia Batmana z Arkham Asylum. Mniej mi się podobało Arkham City od tej części. Mam nadzieję, że kolejny Batman w tej konwencji (jeśli powstanie) będzie bardziej zwarty.