Firmę inkle znałem z poprzedniej produkcji, Steve Jackson’s Sorcery, o której pisałem już na blogu. 80 Days to twórcze rozwinięcie paragrafowej przygody na urządzenia mobilne, tak dobre przy okazji, że dostało kilka nominacji do Oscarów dla gier niezależnych, czyli nagród IGF.

Zaczyna się tak, jak klasyczna opowieść: pan Fogg, dystyngowany brytyjski dżentelmen, zakłada się ze swoimi kolegami, że zdoła odbyć podróż dookoła świata w czasie krótszym niż 80 dni, a my, jego lokaj Passepartout, mamy mu w tym wyczynie towarzyszyć. Prędko okazuje się jednak, że to świat równoległy wobec tego, który znamy z opowieści Juliusza Verne’a. Jesteśmy pod koniec XIX wieku, ale XIX wieku, w którym rządzi steampunk.

Podróżujemy więc na pokładach olbrzymich sterowców, poznajemy buchające parą miasta, rozmawiamy z przedstawicielami gildii, zajmujących się produkcją automatonów (w różnych regionach świata produkuje się automatony w różny sposób), ale przede wszystkim przeżywamy niesamowite przygody, spisane bardzo sprawnym, celowo nieco archaicznym językiem.

W 80 Days gramy, czytając. Co kilka akapitów pisana opowieść zatrzymuje się, a naszym zadaniem jest wybranie jednego z kilku początków zdań. Czasami wybór taki nie ma wielkiego znaczenia, ale najczęściej stanowi o kierunku, w jakim podąży fabuła.

Gdy docieramy do jakiegoś miasta, mamy kilka możliwości, wybieranych za pomocą ikonek. Odwiedzamy targowisko, gdzie kupujemy lokalne specjały oraz przedmioty ułatwiające podróż (lub też sprzedajemy to, co mamy, trafiają się lukratywne okazje), zaglądamy do banku, gdzie można wyciągnąć pieniądze z konta Fogga, gdyby skończyła się nam kasa przeznaczona na bilety, nocujemy, wyruszamy zwiedzić miasto lub też planujemy dalszą podróż.

Podróżować możemy jedynie trasami, które udało nam się odkryć, czasem więc w danym mieście trzeba chwilę posiedzieć i porozmawiać z miejscowymi. Tras jest prawdziwe zatrzęsienie, dlatego też po pierwszym skończeniu gry postanowiłem być mądrzejszy od autorów i na siłę zacząłem pchać się coraz dalej na północ. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że twórcy taki rozwój sytuacji przewidzieli…

Oczywista trasa wokół świata, przez Bliski Wschód i Indie, zawiera ciekawe przygody, ale prawdziwe perełki czekają, gdy zaczniemy zachowywać się wbrew podróżniczej logice. Dość powiedzieć, że zdarzyło mi się w pewnym momencie trafić na kapitana Nemo, przeżyć napad na pociąg oraz odbyć zaciekłą walkę na pięści z zawodowym bokserem.

Ta gra to prawdziwa kopalnia świetnych, acz krótkich historyjek. Zwiedzanie świata niesamowicie wciąga, a sprawdzanie “ciekawe, co tam słychać w Afryce” dostarcza niezapomnianych wrażeń. Jak na razie skończyłem 80 Days trzy razy, z czego raz straciłem dobre cztery tygodnie na Syberii, raz opłynąłem świat w niecałe 65 dni, raz dotarłem do Londynu wykończony po 110 dniach, a teraz najwyraźniej pobiję rekord świata, bo mam dzień bodaj czterdziesty, a już przemierzam Stany Zjednoczone.

Wydawać by się mogło, że każda kolejna rozgrywka wygląda tak samo, ale 80 Days pilnie patrzy, jaką postacią jest Passepartout (co jakiś czas dostajemy informację o zmianie charakteru bohatera) oraz jakie ma przy sobie przedmioty. Czasem na przykład uda się kogoś ograć w karty, bo mamy znaczoną talię, a czasami otwierają się przed nami całe fabularne oceany tylko dlatego, że mamy przy sobie jakiś konkretny przedmiot.

Następnym razem będę podróżował na zachód, ciekawe, co się stanie.