Co i rusz na forach czytam, że “tym redaktorom to dobrze, tak często jeżdżą na różne wyjazdy i tyle świata zwiedzają”… w ramach cyklu odzierania rzeczywistości z fikcji (oraz ukrytej tęsknoty za tym, czego już prędko nie doświadczę) opiszę, jak wygląda może nie typowy, ale w skrajnych przypadkach taki ekstremalny wyjazd na prezentację gry.

Drrrr… dzwoni budzik, ledwo otwieram oko… jest jeszcze ciemno, z nienawiścią patrzę na liczby 5 i 00 przedzielone dwukropkiem. Ledwo ciepły, jeszcze ze smakiem kawy na ustach wychodzę z domu, taksówkarzowi nie chce się wyjść włożyć walizki do bagażnika. No nic, jest 5:35, jedziemy na lotnisko. Gość wiezie mnie drogą tak naokoło, jak to tylko możliwe. Docieram na miejsce, w brzuchu klasyczny niepokój przedsamolotowy. Dzwonię do znajomych dziennikarzy, którzy mają być na wyjeździe i do PRowca – wszyscy będą za 3 minutki. Chwila na obserwację lotniskowych dziwadeł, wszyscy są – leci nas czterech. Podchodzimy do okienka check-inu, chcemy siedzieć obok siebie. Nie ma problemu, ale moja podłych rozmiarów walizeczka budzi niepokój pana w okienku. Dwa razy za ciężka, musi pan ją nadać na bagaż. Wyrywam trzewiom walizy laptopa, w kieszeń wsadzam PSP. Wyglądam jak biznesmen z czymś hmmm… niepokojącym w kieszeni.

Mimo że zdarłem z siebie cały metal, włącznie z obrączką i paskiem (spodnie w garści oczywiście), bramka lotniskowa ciągle piszczy. Na nogach adidasy, więc chociaż oszczędzone mam chodzenie w skarpetkach tam i z powrotem. Znudzony pan funduje mi delikatny masaż, nawet przyjemnie o tej porze dnia. Zakładam na siebie całe żelastwo z powrotem, idziemy na kawę. Trochę branżowych pogaduch, mamy 20 minut do samolotu, więc siadamy przed gate’em. Przykro nam, państwa samolot opóźni się o 25 minut ze względu na trudne warunki pogodowe. To ostatnie wyrażenie przypomina mi o tym, że boję się latać samolotem. Wyglądam przez okno – o, jest OK, lecimy embraierem. W embraierze jest miejsce na nogi, a sąsiad nie przelewa się na twój fotel tak jak w boeingu.

Siedzimy wreszcie w środku i czekamy grzecznie na start. Znajomy dziennikarz rzuca “No wystartujmy wreszcie”. Też bym chciał, żebyśmy wystartowali, większość wypadków zdarza się przy starcie i lądowaniu, a wolałbym mieć chociaż połowę nerwów za sobą. Póki co zaczyna padać deszcz ze śniegiem, a samolot pokrywany jest pianą, żeby nie zamarzły mu ruchome elementy w locie. No wspaniale.

Start wbija mnie w fotel, oderwanie się od ziemi jest jak zwykle paskudne, a fakt, że wieje boczny wiatr i samolot od razu kładzie się w zakręcie, niespecjalnie mnie cieszy. Kapitan przeprasza za turbulencje, jest silny prąd strumieniowy i będzie trzęsło. Ma rację, faktycznie trzęsie całą drogę, a w pewnym momencie laptop spada mi ze stolika na kolana. Szkoda, że lecimy rano, nie wypada zamówić whisky z colą. Ludzie w samolocie podzielili się na wyluzowanych blazerów i wystraszonych pijaków. Jako wystraszony blazer nie umiem się znaleźć.

Lądujemy z wielkim łoskotem (tak to jest, jak wieje z boku) z godzinnym opóźnieniem, ciekawe czy zdążymy na prezentację… ale spokojnie, trzeba się uspokoić. Szybki papieros (dziennikarze okropnie palą) i już pakujemy się do taksówki. Mijamy tablicę z nazwą miasta oraz liczbą 40 przy niej. No tak, nikt nie wiedział, jak daleko jest lotnisko od stolicy. Zdążymy? Pytamy taksówkarza – zdążymy.

Jesteśmy na styk. Rzucamy walizki przy recepcji – czas do roboty – i pędzimy na prezentację. Młody, ale już koszmarnie spasiony koleżka z rumianą twarzą rzuca parę dość zabawnych dowcipów, sala uprzejmie się śmieje. Oglądamy intro i kawałek gameplaya jednej gry. Zapala mi się czerwona lampka – nie będzie hands-ona? Przecież miał być. Nie będzie, nie zdążyliśmy, nie było prądu, jeszcze będzie okazja. Akurat – myślę do siebie. Dobrze przynajmniej, że pokazują dzisiaj dwie gry, widziałem stanowiska do grania. Oczywiście Xboxy, na niczym innym w zasadzie nie przeprowadza się prezentacji gier multiplatformowych. Nie mam kłopotu z graniem padem w fppa, ale dziennikarz obok wyraźnie się męczy. Spisuję wrażenia na serwetce pożyczonym długopisem – taki mam przesąd, że nie biorę materiałów do robienia notatek. Na razie nieźle działa.

Po 40 minutach ze stanowiska przegania mnie pan z obsługi, a ja galopuję na obowiązkowe wywiady, których nie znoszę. Goście nigdy nie mówią nic więcej niż podczas prezentacji. Próbuję się dowiedzieć szczegółów dotyczących fabuły, pytam o rozwiązania gameplayowe, a wreszcie – odbiwszy się siedmiokrotnie od muru “o tym nie możemy jeszcze mówić” – odpływam w klimaty astralne. Moi rozmówcy są nieco zaskoczeni pytaniami o przyszłość serii i swoją w firmie, o kierunek (filozoficzny ma się rozumieć), jaki przyjmą w najbliższych latach, ale nie zawodzą mnie i odpowiadają jak na roboty przystało – długo i wyczerpująco, ale tak, żeby nic nie powiedzieć.

Przerwa na lunch, łapię jakąś bułę z miejscowym specjałem. Sądząc po minach dziennikarzy naokoło, też woleliby jakiegoś uniwersalnego kebaba, a nie silenie się na lokalne wymysły. Pochłaniam jedzenie, szybki fajek, rzut oka na zegarek – dobra, jeszcze 2 godziny grania. Siadam z padem i silnym postanowieniem, że teraz nie dam się przepędzić. Gram w miarę dobrze, przystaje przy mnie jakiś koleś ze studia. Dowiaduję się od niego dziesięć razy więcej niż ze wszystkich przeprowadzonych wywiadów – gram, a on komentuje, rzuca jakieś ciekawostki. Łypię na swoją konkurencję – o, jest, siedzi odpowiednio daleko i nie słyszy mojej rozmowy. Dobra nasza, jest materiał. Jeszcze chwila grania na luzie, jeszcze parę notatek na serwetce. Nie pamiętam od kogo pożyczyłem długopis. Trudno, zdobycz wojenna.

O 17-ej łapię walizkę i wsiadam razem ze wszystkimi do taksówki, jedziemy do hotelu. W karcie meldunkowej mam wpisane Germany, przekreślam zamaszyście i poprawiam na POLSKA. Warszawa to Warszawa, a nie Warschau ani Warsaw. Zresztą to i tak bez znaczenia. Omiatam wzrokiem pokoik – całkiem porządny, zaglądam do łazienki – czysto. Za 10 minut mamy spotkanie na dole, idziemy coś zjeść z naszym gospodarzem. Szybki prysznic, nowa koszulka na grzbiet i lecimy w miasto.

Zazwyczaj miasto składa się z jednej-dwóch ulic oraz jednej-dwóch knajp. Wszyscy się straszliwie pilnują, żeby nie powiedzieć nic, co mogłaby wykorzystać konkurencja, ale nie wszystkim się udaje. Piszę z kibla SMSa o planach konkurencji na najbliższe miesiące. W hotelu jesteśmy pod wieczór, wszyscy dość rozbawieni, ale nie ma lekko – powrót jutro rano. Kimono, rano wstaję, szybki prysznic, szybkie śniadanie, szybki przejazd taryfą na lotnisko, znowu czary z walizką. Tym razem siadłem dalej, Quentin potrzebuje tekstu szybko, czyli natychmiast. Siedzę sobie z tyłu, piszę. Osiem kilobajtów, dobra, drugą połówkę dopiszę po kawce. Kończę tekst równo z prośbą personelu samolotu o wyłączenie urządzeń elektronicznych. W południe (znowu cholera wiał wiatr!) jestem w Warszawie. Do pracy docieram przed 13-ą. Oddaję tekst, przekazuję płytę z materiałami. Piszę trzy angry maile na temat jakości materiałów, po 30 minutach dostaję lepsze arty, dwa nowe screeny i logo, tym razem nie rozpikselowane, tylko w porządnym psd-ku. Misja wykonana. Wieczorem zasypiam w fotelu przed telewizorem.