Valiant Hearts: The Great War to kolejna “niezależna” produkcja firmy Ubisoft. Gra od początku zwróciła moją uwagę ze względu na tematykę i zapowiadane nietypowe przedstawienie okropieństw pierwszej wojny światowej. I wprawdzie nietypowości trudno Valiant Hearts odmówić, to jednak jest to gra przede wszystkim dziwaczna. I wynika to z samych fundamentalnych jej założeń.

Valiant Hearts śledzi historię czworga bohaterów, których tytułowa Wielka Wojna rzuca w różne miejsca pól bitewnych – ale przedziwnym trafem kierowane przez nas postacie co i rusz trafiają na siebie, nawet gdy walczą po dwóch różnych stronach frontu. I to nawet by mi nie przeszkadzało, gdyby gra wiedziała, kim chce być.

Niestety nie wie. Rozgrywka to przygodówka, z początku przyjemnie symboliczna: główny bohater przebiega przez kolejne miejsca, zmieniając “w biegu” gacie na mundur i odbywając w tym szaleńczym truchcie również szkolenie. Z biegiem czasu jednak gra traci tę swoją metaforyczną ulotność, zamieniając ją na frontową dosłowność.

I wtedy właśnie przegrywa sama ze sobą, bo gra przygodowa o przestawianiu dźwigienek, wysyłaniu psa po puszkę, rzucaniu kamieniami czy też przekręcaniu rurek, żeby zamknąć ich obieg, pasuje do smutnej, wojennej opowieści równie zgrabnie, jak pięść do nosa. Nie jestem w stanie przejmować się losami ludzi, którzy na froncie pierwszej wojny światowej zajmują się przesuwaniem wózków, kopaniem dołków oraz głaskaniem psa. Metaforyczność mogła być największym atutem tej gry (i nawet jest – na samym początku i na samym końcu), ale autorzy wyraźnie bali się poetyckości i zawiśli w niezgrabnym szpagacie.

Próby nadania Valiant Hearts jakiegokolwiek wyrazu przyjmują rozmaite formy, ale niemal wszystkie z nich to porażki. Dużo tu na przykład krzyczących ludzi, którym trzeba pomóc. Niestety pomaganie to gra rytmiczna bez rytmu – leci sobie bandaż, a na nim strzałeczki, które trzeba wciskać w odpowiedniej chwili. Kompletnie wybija to z klimatu.

Klimatycznych wybijaczy jest dużo więcej: są tu chociażby groteskowe pościgi i ucieczki samochodowe, rozgrywane z akompaniamentem klasycznych utworów – bomby/strzały trafiają w rytm. Jest idiotyczny główny Pan Zły, który lata Wielkim, Złym Zeppelinem, jest głupawy Murzyn, który koniecznie – KONIECZNIE – musiał się wszak pojawić w myśl politycznej poprawności. Żaden z bohaterów nie dostaje nigdy (!) do ręki karabinu. Na domiar złego całą grę narysowano stylem “niedbałej kreskówki”. Wielu ludziom kojarzy się ten styl z Włatcami Móch, poniekąd słusznie.

Jakby tego było jeszcze mało, autorzy postanowili potraktować swoją grę jako pretekst do nauczenia nas paru rzeczy o pierwszej wojnie światowej. A nawet bardziej niż paru – encyklopedia liczy kilkadziesiąt wpisów, żaden z nich nie jest utrzymany w groteskowej stylistyce, a większość z nich ma dołączone autentyczne, kolorowe zdjęcia z frontu. Przejmujący element, ale… nie w takiej grze!

Rozdźwięk pomiędzy samą grą a elementami edukacyjnymi najmocniej widać w mechanizmie zbieractwa. W każdym z poziomów mamy do odnalezienia parę przedmiotów (a gdy je znajdziemy – dostajemy również ich opisy) i o ile nie mam żadnego problemu z wygrzebywaniem medalików czy krzyżyków z frontowego błota, tak poziomy bardziej cywilne robią głupka z gracza i z samych siebie. Oto przemierzam dzielną lekarką domy w Ypres. Wszędzie wali gaz musztardowy, ludzie umierają, na ekranie miga mi SOS… a co ja robię? Ja grzebię w szafkach. I podprowadzam komuś filiżankę, bo jest elementem kolekcjonerskim.

Valiant Hearts, mimo tego wszystkiego, co napisałem powyżej, nie jest złą grą. Ma niezłe zagadki, dobrze nakreślonych bohaterów, odważne dialogi bez tekstu (pojawiają się tylko rysuneczki). Ale tematyka tej gry i jej mechanika rozjechały się kompletnie. Miłośnicy gier logiczno-przygodowych powinni ją sprawdzić, ale nie róbcie sobie nadziei, że to ważna gra o pierwszej wojnie światowej. To prawie-że ważna gra o pierwszej wojnie światowej, której nie udało się zgrać tematu i wykonania. Przedziwny produkt. Mimo wszystko cieszę się, że powstał, nawet jeśli to nieudany eksperyment.