Wróciwszy ostatnio delikatnie do peceta (głównie dlatego, że mi telewizor zajęli Lego Harrym Potterem i Raymanem Origins), zaczynam testować rozmaite zabawki – teraz na przykład na tapetę trafiło Trine 2.

Pierwsze Trine pamiętam dość dobrze, dlatego też lekko zaskoczyło mnie to, jak niewiele dwójka wnosi względem niego zmian – ale wkrótce okazało się, że dawna formuła i tak działa świetnie, więc dałem się ponieść.

Co to jest Trine? To trzech bohaterów w jednej postaci, pomiędzy którymi można się dowolnie przełączać. Złodziejka potrafi strzelać z łuku i jest najzwinniejsza z całego towarzystwa (potrafi też huśtać się na wypuszczanej lince z hakiem), wojownik jak to wojownik – nawala pałą, a ekipę zamyka tchórzliwy czarodziej, który czarodziejem jest głównie z nazwy, bo potrafi wyczarować jedynie pudełko (a potem, jak się już napniemy i podniesiemy mu skilla, to jeszcze… deskę). No dobra, przenosi też różne przedmioty na odległość.

Rozgrywka to jak można się spodziewać całkiem sympatyczny miks walki, platformówki i kombinowania, przy czym to ostatnie potrafi miejscami dać w kość, bo gra oparta jest przede wszystkim na fizyce. Czarodziej gdzieś stawia swoje pudełko, przeważając w ten sposób rurę, lejąca się z góry woda dopływa już prawie tam gdzie powinna, ale jeszcze trzeba przytargać koryto – i proszę, działa.

Główną trudnością zagadek jest niebywały wręcz przepych graficzny gry – dawno czegoś takiego nie widziałem, Trine 2 niemal przez cały czas wygląda jak render, a nie gra, w której mamy czynny udział. Nie wiadomo kiedy kończą się scenki przerywnikowe, tak tutaj jest pięknie. Widać ogrom włożonej pracy.

Daleki jestem jednak od wynoszenia tej gry pod niebiosa tylko dlatego, że bierze koncept Lost Vikings i ubiera go w nowoczesne szatki. To jak na razie bardzo dobra platformówka, która jednak nie wywołuje u mnie potrzeby bicia brawo (tak jak miałem przy Limbo). Tak czy owak warto popykać.