Dawno temu firma Pandemic złapała mnie za serce, pokazując mi, że w grze w stylu GTA można wziąć rakietnicę i rozwalić wszystko w drobny mak, włącznie z największymi budynkami. Gra nazywała się Mercenaries, miała znakomite recenzje, wspaniałą jak na PS2 grafikę (pod względem płynności, nie jakości technicznej) i trzymała mnie przy konsoli… dobre trzy godziny. Potem niestety okazało się, że w kółko robi się w niej to samo, tak samo zresztą jak w bliźniaczym Destroy All Humans. Okej, rzucanie krowami na setki metrów rozśmieszyło mnie, ale później przyszły nudne misje z nudną fabułą i nudnym gameplayem.

A może coś na licencji? Nah. Władca pierścieni: Podbój był chaotyczną nawalanką, do tego stosunkowo trudną i wybitnie wkurzającą. Widzicie ją na mojej liście achievementów tylko dlatego, że się zaparłem przejść całość, ale było to nużące, żmudne doświadczenie. Mercenaries 2 nawet nie próbowałem tykać. Tak naprawdę Pandemic zrobiło tylko jedną dobrą grę – Full Spectrum Warrior.

Jedyny naprawdę nienaganny element grafiki - ulewny deszcz.

Jedyny naprawdę nienaganny element grafiki - ulewny deszcz.

The Saboteur to niestety sandbox, a jak wyżej już napisałem, Pandemic to moim zdaniem antymidas sandboxów. Wiecie, Midas dotykiem zamieniał wszystko w złoto, Antymidas w… sami sobie dopowiedzcie. Opowieść sabotażysty zaczyna się w pierwszych miesiącach po inwazji Niemiec na Francję w 1940 roku, ale potem cofa się o trzy miesiące i daje graczowi nadzieję, że Pandemic darował sobie mega-open sandboxa i zamiast tego zrobił zwartą jego wersję a la Mafia. Czar pryska po dwóch godzinach, a szkoda, bo do tego momentu fabuła trzyma się kupy, a rozgrywka jest całkiem przyjemna, chociaż – jak zwykle u Pandemiców – jakaś taka niedoszlifowana.

Główny bohater to Irlandczyk i nazywa się oczywiście Sean. Jak zauważył mój znajomy Irlandczyk, kim jak kim, ale Irlandczykiem lektor podkładający Seanowi głos na pewno nie był, bo w jednym zdaniu zdarza mu się wrzucić akcent walijski, irlandzki i szkocki, co wysyłało mojego znajomego Irlandczyka za każdym razem na podłogę. Dobrze że nie są mi znane niuanse i różnice między tymi akcentami, bo pewnie nawet nie zacząłbym grać w Saboteura. W sumie jednak nie byłoby to problemem, gdyby nie jedna sprawa – Sean jest koszmarnie niesympatyczny. Nie, serio. Nico z GTA był niesympatyczny, ale na swojski sposób, Ezio był niesympatyczny, ale włoska buta potrafiła być zabawna, natomiast Sean jest niesympatyczny i tyle. To mruk i buc, i kompletnie nic nie pozwala mi się z nim utożsamiać. Jego najbardziej wymyślnym żartem jest to, że nie ma czasu, bo teraz pije whisky, a jeśli przewijamy scenkę przerywnikową – nawet podczas rozmowy z kimś kogo podobno Sean lubi – Irlandczyk rzuca przez zaciśnięte zęby “cut to the fucking chase!”. Hej, wow, stary, ale jesteś twardy!

No dobrze, ale może rozgrywka ratuje to wszystko? Pozornie jest nieźle, bo Sean ma masę rzeczy do roboty. Akcja gry toczy się głównie w Paryżu, więc można sobie obejrzeć i Sacre Coeur, i wieżę Eiffela, i mnóstwo innych fajnych miejsc, ale to niestety gra Pandemic. Budynki pokryte są więc brzydkimi, rozmazanymi teksturami, Sean podczas wspinaczki (a tak, umie się wspinać) gubi nie tyle klatki ile całe sekwencje animacji, teleportuje się po gzymsach, nie wiedzieć czemu spada na ziemię… no koszmar. Strzelanie? W porządku, ale bez żadnych rewelacji. Przeciwnicy gubią się czasami i zatrzymują, zacinają się o siebie i zaczynają dziwacznie podrygiwać. Model jazdy? W porządku, ale auta się w ogóle nie rozbijają. Jedyne oznaki zniszczeń to stłuczone reflektory i dziury po kulach na karoserii, ale nawet huraganowy ogień MG-42 nie był w stanie przebić mi opony.

Nie wierzcie temu screenowi - w grze lina ma prostokątny przekrój.

Nie wierzcie temu screenowi - w grze lina ma prostokątny przekrój.

Gra ma swoje momenty i swoje pomysły. Na przykład to, że nasze działania wzbudzają podejrzliwość Niemców – system jest świetny. Łażę z giwerą na wierzchu – błyskawicznie zapełnia się pasek podejrzliwości, jeśli tylko komuś się wydaje, że to widzi. Chowam spluwę – pasek powolutku spada. Jeśli zabieram komuś mundur, muszę dostojnie maszerować, bo sprintujący hitlerowiec to nie jest to, do czego przywykł okupowany Paryż. Na mapce mam też oznaczone strefy, w których samo przebywanie jest podejrzane – tam trzeba działać szybko. Drugi dobry pomysł to zabawa kolorami (chociaż przy tej grafice to naprawę wisienka na szczycie tortu zrobionego z tego, co wychodzi spod dotyku Antymidasa). Uciskany Paryż jest czarno-biały, jedyne kolorowe elementy to światła w oknach i krwistoczerwone symbole NSDAP. W miarę wykonywania misji ludzie odzyskują nadzieję, a Paryż odzyskuje kolory. Fajny efekt, za pierwszym razem, potem czarno-biała rzeczywistość zaczyna przeszkadzać, bo ciężej się w niej rozeznać, szczególnie gdy zaczyna się większa zadyma.

Na koniec najlepsze – achievementy. Pamiętacie gołębie z GTA? Trzeba było drani znaleźć i ustrzelić, i tak sto razy? No więc w Saboteur mamy tak zwane freeplay events, czyli miejsca, w których zazwyczaj trzeba coś wysadzić – a to głośnik, a to reflektor, a to zaparkowany czołg. Wiecie ile jest tych miejsc? Nie zgadlibyście nigdy w życiu. Tych miejsc jest grubo ponad tysiąc. I tu nie wystarczy podejść, strzelić i odejść. Trzeba się zakraść, podłożyć dynamit, a potem uciec. I tak tysiąc razy. Z tą nudną, bezsensowną czynnością związanych jest dobrych 250 punktów gamerscore’a – trzeba oczyścić każdą dzielnicę miasta i wszystkie przylegające wioseczki… mi starczyło sił na trzy freeplay events. Trzy.

To może trochę okrutne, ale cieszę się, że Pandemic nie będzie już robił więcej gier po swojemu.