Zaledwie dziewięć lat po opisaniu pierwszych wrażeń – o, proszę, tutaj – jestem gotów na podzielenie się z Wami zestawem nieco bardziej wysmakowanych przemyśleń na temat pierwszego The Last of Us. Tak się powinno pisać teksty, z porządnym namysłem!

Ponieważ nie spieszyłem się zbytnio z graniem, The Last of Us zdążyło w tym czasie wyjść w dwóch kolejnych wersjach – najpierw jako remaster na PlayStation 4, a potem jako remake na PlayStation 5. Głowy nie dam, czy nie było jeszcze jakiejś jednej wersji na PS4 przed remasterem.

Po popełnieniu oryginalnego wpisu dziewięć lat temu, zniechęciłem się do gry, gdy nie mogłem sobie poradzić z jedną sceną (dość blisko początku, jak się okazało). Zamiast obniżyć poziom trudności i pójść dalej, postanowiłem się na grę obrazić i przestałem w nią grać.

W międzyczasie mój syn z dziewięciolatka stał się osiemnastolatkiem i sam skończył The Last of Us, a potem drugą część. Zawsze mi się dziwił, jak człowiek, dla którego gry to pasja, hobby i praca jednocześnie (ten człowiek to ja) może nie skończyć tej gry, dodatku do niej oraz drugiej części. Miał rację.

Dlatego tak bardzo się ucieszyłem, gdy Naughty Dog zapowiedziało pierwsze The Last of Us w wersji zremake’owanej na PlayStation 5. Ta sama gra, ale nie ta sama. Wymieniono cały engine, wszystkie tekstury, wszystkie animacje (dołożono też masę nowych), zbudowano nowy interfejs, stworzono od nowa mimikę twarzy; generalnie zrobiono z tego to samo, co było, ale o dwie generacje nowocześniej.

Technicznie gra wywołuje więc opad szczęki co krok. A to deszcz realistycznie rozbijający się o powierzchnię kałuż, a to oślepiający zachód słońca, a to śnieg, w którym bohater brnie po kolana – szok. Do tego jeszcze PlayStation 5 dysponuje bardzo zaawansowanym systemem generowania dźwięku i powiem szczerze, że jeszcze tak udźwiękowionej gry na PS5 (ani na XSX) nie spotkałem.

A dźwięk gra w TLoU kluczową rolę. W tej opowieści o upadku ludzkiej cywilizacji na skutek ataku grzyba, wyżerającego mózgi i zombifikującego nosicieli trzeba się przede wszystkim skradać, a więc dźwięk decyduje o życiu i śmierci dwójki bohaterów. Trudno mi porównać obecny dźwięk z tym, co słyszałem w TLoU dziewięć lat temu, ale powiem szczerze – po skończeniu gry i dodatku do niej charakterystyczny odgłos wydawany przez jednego z zombiaków – klikera – wywołuje u mnie ciarki na plecach.

Ta cała scena też wywołała u mnie ciarki na plecach

Dla niekonsolowych czytelników krótkie przypomnienie – The Last of Us opowiada historię Joela i Ellie, którzy stali się ikonami współcześnie budowanych fabularnych gier komputerowych (nie mylić z RPG-ami). Ta głęboka, przewrotna i bardzo smutna opowieść o relacjach, stracie, braku nadziei, ludzkiej naturze i odkupieniu korzysta z szerokiego arsenału środków, jakie dają gry komputerowe, aby opowiedzieć historię, która w formie filmowej miałaby szansę otrzeć się o Oscara za scenariusz. Dlatego też po skończeniu fabuły długo jeszcze siedziałem zamyślony z padem w ręku, i aż sobie zapaliłem fajeczka i nalałem whisky, żeby się głębiej zastanowić nad tym, co właśnie przeżyłem. Gra siedzi mi w duszy już trzeci tydzień.

The Last of Us to przeżycie na miarę pierwszego obejrzenia Pulp Fiction albo Memento, albo Lost in Translation: człowiek czuje, że oto uczestniczy w czymś ważnym, co na zawsze przedefiniuje swoje medium. Od 2013 roku gry opierające się na historii musiały mierzyć się z dziedzictwem The Last of Us. Dziewięć lat temu ominął mnie ten moment, ale bardzo się dobrze czuję z tym, że nadrobiłem go właśnie teraz, gdy gry wideo jako przemysł tak bardzo dorosły dzięki The Last of Us.

Przy okazji remake’u widać też, że TLoU w ogóle się nie zestarzało pod względem rozgrywki. Nie przepadam za skradanko-strzelankami, ale tutaj model w ogóle mi nie przeszkadzał, bo wiedziałem, po co robię to, co robię. A moje działania, jak zawsze w grach absurdalne (“jeden koleś zabija czterdziestu kolesi na przestrzeni tygodnia”), tutaj zyskały nowy wymiar, bo scenariusz wcale nie udaje, że ta sytuacja z cudzysłowia to coś normalnego.

Zrobiłem sobie dwa dni przerwy i przeszedłem jeszcze Left Behind, dwugodzinną etiudkę zawartą od razu w wydaniu na PS5 (oryginalnie była DLC-kiem), która doskonale uzupełnia The Last of Us w dwóch miejscach, gdzie fabule faktycznie potrzebna była garść dodatkowych wyjaśnień. Ta dyskretna eksploracja swojej własnej historii pokazuje, jak głęboko przemyślano całą opowieść, a Left Behind jest dla mnie ideałem zarówno pod względem rozgrywki, jak i fabuły.

Tak więc jeśli zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po The Last of Us, jeśli zniechęciliście się do tej gry w chwili premiery na PS3, to odpowiadam jednoznacznie – bardzo warto.