Ponieważ latam dużo i daleko, miałem potrzebę zainstalowania na iPadzie gry, która pochłonie mnie na większą część lotu nad Syberią. Wybór padł na The Banner Saga, które chciałem już parę razy kupić w różnych promocjach, ale potem promocje się kończyły, a ja o Sadze zapominałem. W związku z premierą drugiej części postanowiłem jednak spróbować wreszcie pograć w jedynkę.

Skończywszy cały tytuł przyznaję mu chlubną (lub niechlubną) nagrodę Najsmutniejszej Gry Na Świecie. Wszechogarniające poczucie beznadziei, zasoby kurczące się w zastraszającym tempie i wybory, których konsekwencją jest jeszcze większe cierpienie – oto chleb powszedni gracza, który postanowił zmierzyć się z The Banner Saga. Gramy tu dwójką bohaterów, prowadzących dwie karawany przez zmrożone, mityczne, skandynawskie ziemie. Wszyscy bogowie umarli, a świat zalewają hordy niepokojących stworów, znanych jako dredge. I to z dredgami właśnie łomoczemy się toporami i mieczami w taktycznych, turowych starciach, gdzie u naszego boku staje również kilka postaci pobocznych.

Gra ma niezwykle prosty (ale sam nie wiem czy dobry) system, w którym każda postać opisana jest dwoma podstawowymi parametrami – siłą i pancerzem. Atakując kogoś, korzystamy z punktów siły, wymierzając cios albo w siłę przeciwnika, albo w jego pancerz. Im mniejsza wartość pancerza, tym więcej siły możemy “zdjąć” wrogowi, z kolei im mniejsza siła, tym słabsze ciosy zadaje każda postać. Trzeba więc rozsądnie gospodarować uderzeniami pomiędzy siłą i pancerzem dbając jednocześnie o naszych bohaterów. Ci na szczęście – nawet powaleni ciosami monstrualnych młotów – nie giną, muszą jedynie przez kilka dni wylizywać się z odniesionych ran.

Pola potyczek podzielone są (niestety) na kwadraty, przez co dwukrotnie od ludzi więksi varle (taka rasa gigantów dziwacznych) mają kłopoty z dopchaniem się na pierwszą linię starcia, w związku z czym najlepiej po prostu ustawić ich od razu w pierwszych szeregach. System turowy jest dość nietypowy, bo raz ruszamy się my, a raz przeciwnik – nawet, jeśli jedna strona ma znaczącą przewagę liczebną. Nierzadko zdarza się, że ta sama postać dostaje przez to oklep dwukrotnie od tego samego przeciwnika, zanim sama zdąży się ruszyć. Nie jestem fanem tego rozwiązania, ale dobrze wpisuje się ono w klimat “zawsze macie przesrane, nawet jak jest was więcej”.

System levelowania wszystkich bohaterów również jest bezlitosny. Ważne jest nie to, kto najbardziej przyczynił się do wygrania potyczki, ale ten, kto własną ręką zabił najwięcej przeciwników. Łatwo w związku z tym pominąć niektórych bohaterów i przypadkowo zostawić ich na pierwszym poziomie, co oznacza przykrą dość konieczność cofnięcia się do poprzednich sejwów i rozegrania paru potyczek w taki sposób, żeby to oni zadawali decydujące ciosy. Oczywiście nic nie jest w The Banner Saga łatwe, więc awansowanie postaci na wyższe poziomy kosztuje punkty rozgłosu, zdobywane w wyniku starć i wydawane również na zapasy dla karawany oraz przedmioty wspomagające bohaterów. Zawsze miałem tych punktów za mało. No i gdy już miałem paru bohaterów odpowiednio wylevelowanych, gra zabiła mi ich w fabularnym zakręcie. Cudownie.

Czas pomiędzy potyczkami upływa nam na maszerowaniu przez skute lodem tereny. Nasza karawana maszeruje w lewo na dwuwymiarowym tełku, potrzebujemy tu jedynie zapasów, aby nie wymierali nam jej członkowie. Rozmiar karawany brany jest pod uwagę przy niektórych starciach losowych, kiedy to gra porównuje nasze siły z siłami dredge’ów, oczywiście przy okazji kopiąc nas w dupę, jeśli jesteśmy słabsi. W trakcie przemieszczania się karawany podejmujemy dziesiątki decyzji (w dialogach), mając pełną świadomość, że zawsze wybieramy źle i ktoś przez nas umrze/będzie nieszczęśliwy/odejdzie od karawany/popełni samobójstwo/umrze. Ale historia się z tego wszystkiego składa ciekawa i nie miałem syndromu przeklikiwania kolejnych całkiem porządnie napisanych akapitów.

The Banner Saga błyszczy pod względem grafiki. Wszystko jest tutaj elegancką, dwuwymiarową animacją, która nawet nie próbuje udawać trzeciego wymiaru. Starcia oglądamy w izometrii, co teoretycznie powinno powodować problemy z wybieraniem postaci stojącej “za kimś”, ale autorom udało się zgrabnie to wszystko oprogramować, dzięki czemu za każdym razem trafiałem w tego bohatera, w którego chciałem trafić.

Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie liczba osób pracujących nad tą grą (nie licząc grobowej muzyki i scenek przerywnikowych). Otóż nad The Banner Saga pracowały trzy osoby. Wow, oklaski i wikiński hełm z głowy.

W The Banner Saga 2 zagram, gdy tylko pojawi się w wersji przenośnej i gdy skończy mi się depresja wywołana przez część pierwszą. Polecam na długie, ponure wieczory, czyli niekoniecznie na teraz.