Massca napisał już o grze od siebie (o tutaj), ale nie mogę zostawić tego bloga bez własnego strumienia świadomości, który w wypadku Red Deada jest kompletnie inny niż to, co zazwyczaj piszę o grach. Nie będę bowiem mówił ani o gameplayu, ani o mechanice. Będę pisał o tej grze tak, jak ją odebrałem, a odebrałem ją jako opowieść, właściwie sztukę, a nie pudełkowy produkt. Dodam, że przy moim odbiorze mogły się przekraść małe spoilery, więc jeśli nie jesteście na nie odporni, z góry przepraszam.
Zacznijmy od tego, o czym RDR jest – a nie jest to bynajmniej GTA na Dzikim Zachodzie, ponieważ GTA kompletnie ignorowało konsekwencje fabularne poprzednich misji i od pewnego momentu stawało się coraz bardziej irytującym zlepkiem zadań. Autorzy RDR-a postawili na historię, i to na historię opowiadaną z jakimś założeniem. Od pierwszych chwil z tej gry bije jedno wielkie uczucie smutku, podkreślane spokojną reżyserią wszystkich (nawet bardzo dramatycznych) scen oraz stopniowym odkrywaniem motywacji głównego bohatera (którą to zresztą motywację PR-owcy zdradzili od razu we wszystkich materiałach prasowych, co zniszczyło mi odbiór początku gry).
RDR to smutna, nostalgiczna opowieść przede wszystkim o przemijaniu, o złotych, wspaniałych czasach, które już nigdy nie wrócą – i nawet ostatnie bizony przemierzające Wielkie Równiny o tym wiedzą. Absolutnie wszyscy bohaterowie RDR-a to postaci tragiczne, rozdarte wewnętrznie, nigdy płaskie – nawet agenci Biura, dla których pracuje (nie dobrowolnie) główny bohater to ludzie, którzy mają w sobie coś więcej niż tylko podłego kojota. W tej grze nie ma żadnych bossów, nie ma żadnych hollywoodzkich durnych strzelanin, jest tylko Marston i jego przeciwnik. W innych okolicznościach poszliby razem na whiskey do saloonu, ale tutaj akurat muszą stanąć naprzeciwko siebie. Ich przeznaczeniem jest walczyć, a przynajmniej toczyć spór – dlatego też finałowa-niefinałowa scena pojedynku z Dutchem to wielki ukłon w stronę Unforgiven Eastwooda, gdzie rządziła śmierć niesprawiedliwa i podstępna. Tutaj mamy głębsze, kompletnie niegrowe, niespotykane rozwiązanie wątku pościgu, a potem jeszcze autorzy przechodzą samych siebie.
Żonglowanie nastrojem znane jest każdemu reżyserowi filmowemu (sam Hitchock mówił o trzęsieniu ziemi i narastaniu napięcia), ale prawie żadnemu producentowi gry komputerowej. Widzicie? Nawet nie napisałem o reżyserze gry, bo takiej funkcji jeszcze nigdzie nie ma, natomiast czuć reżyserską rękę w RDR-ze i to zaskakuje. Bo tego, co się dzieje na ekranie (nie pod względem epickości bynajmniej, to gra zdecydowanie kameralna), nie sposób przyrównać do innych gier. Najlepsze jest to, że człowiek czuje topór wiszący nad Marstonem, a jednak łudzi się, że niespodziewany sielankowy nastrój takim właśnie pozostanie do samego końca. Z drugiej strony ciekaw byłem rozwiązania całej tej sytuacji bez wyjścia i nie zawiodłem się na tym, co wymyślił reżyser, przy okazji totalnie mnie zaskakując i jednocześnie zostawiając furtkę może nie na sequel, ale przynajmniej na zwiedzanie prerii.
Tak, RDR to gra smutna o przegranych ludziach, którzy starają się o lepszą przyszłość dla siebie i swojego potomstwa, ale ich przeszłość to zbyt ciężkie brzemię do udźwignięcia. Plejada groteskowych postaci wprowadza niepokojący nastrój, przypominając miejscami Dead Mana Jarmuscha. Tam również Dziki Zachód był miejscem dziwnych, nonsensownych, nierzadko brutalnych wydarzeń. Tu jest może nieco mniej artystycznie, ale nie mniej groteskowo – rewolucja w Meksyku to parodia samej siebie, Walt Dickens żywcem przywędrował z Alicji w Krainie Czarów, a Indianie marzący o dawnej potędze stanowią jedynie cienie swoich wielkich przodków. Śmiejemy się z wielu postaci i scen, ale to śmiech o zdecydowanie gorzkim posmaku.
Dla samych tych wrażeń warto było RDR-a skończyć.
Świetny tekst. Mam bardzo podobne odczucia. GTA IV było świetne, ale po skończeniu nie pozostawiało “tego czegoś”. RDR to growy majstersztyk, który urasta do miana dzieła sztuki.
Pozdrawiam
Świetny tekst. Czasem trudno nie zacząć wierzyć, że wszyscy w grach widzą tylko połączenie grafiki, dźwięku i interaktywności. Dobrze wiedzieć, że tak nie jest.
Moze to okrutny swiat przytepil ma wrazliwosc, moze zbyt wielu rzeczy nie zauwazylem, nie odczytalem kontekstu, a moze po prostu nie dalem sie wciagnac i poniesc fabule, ale po tym wpisie nausuwa mi sie tylko jedno slowo – NADINTERPRETACJA.
Power –> dzieło można interpretować jak się chce. Słowo “NADinterpretacja” jest tak samo prawidłowe jak wyrażenie “cofanie się do tyłu”; jeśli ktoś w Pałacu Kultury w Warszawie widzi symbol stalinowskiej opresji i ucisku narodu polskiego, to jest to jego prawo. W RDR widziałem co widziałem. Serio nie czułeś tam Jarmuscha miejscami?
Nie oceniam, czy PowerControls slusznie uzyl tego slowa w tym kontekscie, ale tak generalnei to slowo “nadinterpretacja” istnieje i jest jak najbardziej prawidlowe:
http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=nadinterpretacja
Jesli bede szedl ulica i usmiechnie sie do mnie dziewczyna, a ja pomysle “o, usmiechnela sie, to znaczy ze cholernie sie jej podobam i na pewno chce isc ze mna do lozka”, to wlasnie bedzie nadinterpretacja tego usmiechu 😉
mam smak na RDR – tyle, że najpierw Monster Hunter na Wii oraz MGS: Peace Walker chcę skończyć (może napiszecie coś o tych grach – są wyjątkowe z kilku względów)
100% zgoda. Właśnie dzisiaj rano skończyłem RDR i uważam, że to gra, która dorównuje (albo przerasta) Planescape Torment pod względem nastroju i jakości opowieści. Czytam równocześnie Krwawy Południk Cormaca McCarthyego – rzecz dzieje się kilkadziesiąt lat wcześniej w na pograniczu amerykańsko – meksykańskim. Podobny klimat, ale jeszcze więcej brutalnego realizmu i bezradności jednostki wobec dzikiego zachodu, bandytów, indian, brudu, chorób i bezsensownej śmierci. Jeżeli ktoś zachwycił się nastrojem RDR – polecam Krwawy Południk.
Po raz pierwszy w życiu gram w grę Rockstara po skończeniu fabuły, robię achievementy niespiesznie, oglądam sobie świat, robię zadania dla strangerów… ale multi z obcymi ludźmi jest po prostu słabe, syndrom kurczaków bez głów. Muszę zagrać z ziomkami i w dużej posse porobić zadania 🙂
Poprawka – dopiero teraz skonczylem fabule i ogladam napisy koncowe. Zemsta mnie oczyscila. Teraz bede maksowac – wciaz nie znalazlem bobrow – gdzie zyja?
Imo ta gra fabularnie do momentu rozdzialu The North jest slaba. Jakkolwiek Frontier ma jeszcze kilka fajnych misji i postaci to caly Meksyk to sztampa.
A gameplayowo tez tak sobie. Klimat, konie, lassa, saloony i colty wystarczyly mi na 2 godziny i az do ostatniego rozdzialu kolejne misje byly dla mnie orką.
Witam
Cieszę się, że nie tylko ja zauważyłem korelacji z ,,Dead Manem” Jarmuscha.Fabuła świetna, muzyka wręcz przewspaniała i ten klimat… Gram teraz jednocześnie w GTA IV i RDR jako, że dopiero niedawno kupiłem konsolę i cóż, niestety ulice Liberty City ustąpiły spalonej prerii.Na razie mi się nie nudzi, a GTA IV szczerze mówiąc, nie zaskoczyło mnie niczym nowym poza kilkoma ,,bajerami”.Oczywiście wolna od błędów nie jest ale nie są to bardzo irytujące bugi.Pozdrawiam.A może gdzieś tam , na prerii, spotkam jeszcze Williama Blake’a??