Po trudnym zamknięciu (ale dobry numer będzie) zawsze nachodzi mnie ochota na filozofowanie i nie inaczej będzie dzisiaj. Dziś pozastanawiamy się nad mechanizmem oceniania gier (skupimy się na recenzjach w necie) i z czego on tak naprawdę wynika.

Na początek należy założyć, że recenzent jest rozdarty. Rozdarty na trzy części, co gorsza. Pierwsza z nich to on sam, jego prywatne uczucia odnośnie recenzowanej gry – tak bardzo mi się ta gra podoba, że aż nie chcę się czepiać jakichś wad, bo uważam je za nieistotne! Albo wręcz przeciwnie – OK, ta gra jest może i ładna, ale to dla mnie nie ma znaczenia, bo przecież umieram z frustracji, gdy tylko muszę ją włączyć! Już sama ta dwoistość wystarczyłaby, żeby recenzent miał problem, ale rwą go jeszcze dwie siły. Pierwsza z nich to jego czytelnicy, którzy niestety oczekują… no cóż, tego, co widzowie telewizyjnych wiadomości. Krwi, flaków i ogólnej masakry.

Nic nie klika się tak wspaniale, jak krzycząca recenzja niszcząca jakiś masywny tytuł. Wbrew pozorom doświadczony recenzent jest w stanie napisać taką recenzję danego tytułu, jaką chce, w pełnej przestrzeni ocenowej – od 1/10 do 10/10, zresztą pisanie dwóch sprzecznych recenzji to świetne ćwiczenie, które zamierzam niebawem przeprowadzić. Mało kto odważa się na takie graniczne oceny, ale trzeba pamiętać o tym mechanizmie, bo jest ważny.

Recenzje płynące od serca – “szczere”, jak je nazywa czytelnik – to te z “uśrednionymi” ocenami, ale takich recenzji czytelnik czytać nie lubi, bo wydają mu się miałkie lub sprzedajne – i może mieć nawet rację, o czym niżej. Recenzja powinna być ekstremalna, a piszący starają się do tego dostosowywać.

Niestety, rwie ich coś jeszcze – a jest to wpływ dystrybutora. Oczywiście największe sajty (albo takie, które prowadzą ludzie mający już za sobą etap siedzenia na wykładach/w klasie i pisanie kolokwiów/klasówek) są na wpływy wydawcy bardzo odporne, ale takich stron jest mniejszość. Byle blog może dzisiaj się dobrze rozklikać, a potem zachłysnąć tym, że Wielka Firma wysłała mu Swoją Grę. Aż wstyd taką Grę zrecenzować nisko, więc recenzent mentalnie ustawia się w pozycji sługi i pisze tak, żeby Wielka Firma pogłaskała go po główce i przysłała następną Swoją Grę.

Efekt z tych wszystkich rozerwań? Zazwyczaj Wasz zawód, bo oczekiwaliście innego podejścia recenzenta do gry. W zależności od przyjętej strategii pisania recenzja ocenia grę zdaniem czytelnika albo za nisko (“co za jełop niezadowolony, na grach się nie zna!”), albo za wysoko (“sprzedawczyki! łapówy biorą!”). Niemniej jednak najgłębiej siedzi w czytelniku potrzeba odpowiedzi na pytanie “mam kupić?”. Pytanie jest zerojedynkowe i dlatego też recenzja, mimo całej tej swojej otoczki, ocen szkolnych, dziesiętnych, procentowych i gwiazdkowych, w zasadzie niesie funkcję “tak” albo “nie”. Stąd właśnie ekstremizm coraz większej liczby recenzji – trudno, połowa czytelników się wkurzy, ale druga połowa będzie bardzo zadowolona. A nie będzie ani jednego obojętnego, bo to obojętnych czytelników najbardziej się wszyscy boją. Obojętny czytelnik nie klika w furii przycisku “Skomentuj” i nie drze kotów potem z tymi, którzy mają inne zdanie. Obojętny czytelnik klika raz, ekstremalny – piętnaście razy.

Więc jak napisać idealną recenzję? Odpowiedź jest prosta – nie da się. Każda recenzja będzie skażona niemal dowolną kombinacją wymienionych wyżej elementów. Mam nadzieję, że nie powstrzyma Was to przed czytaniem moich recenzji 🙂