Nie wiem czemu, ale bardzo lubię wracać do niektórych gier, które już kiedyś skończyłem. Być może przez achievementy, a być może przez ich ogólny geniusz, ale teraz właśnie na dobre zawiesiłem się nad The Orange Boxem, którego skończyłem na pececie ze dwa razy całego – w sensie i podstawkę, i oba dodatki. Obawiałem się, że na Xboxie będzie się nienajlepiej sterowało czy też że grafika mnie odrzuci, no i cóż… gra nie wygląda może jak milion dolarów, ale grafika – nawet w podstawce, gdzie są najuboższe tekstury – prezentuje się w górnych strefach stanów średnich, czyli całkiem zjadliwie.

W grę wmontowano valvowy system achievementów (pojawił się dopiero przy premierze całego pakietu), więc z zainteresowaniem patrzę, jak mi rośnie wynik tu czy tam, a przy okazji czasami cykają ciekawe achievementy xboxowe. Pod tym ostatnim względem Orange Boxa zaprojektowano właściwie wzorcowo. Gra składa się przecież aż z pięciu tytułów, na które Valve miało tylko 1000 punktów i jakoś udało im się to wszystko tak elegancko pożenić, że człowiek nie ma absolutnie wrażenia, iż gra “za darmo”. Co więcej, jest tu masa achievementów, które uważam za ozdoby każdego gamercarda – mam zamiar mieć jeszcze dwa z nich, jeden już mam (przejście Ravensholm za pomocą wyłącznie gravguna).

Następny w kolejce powrotów… hmm… nie mam następnego. Ale czuję, że ten The Orange Box zajmie mnie akurat do czasu premiery czegoś fajnego za miesiąc czy dwa. Portal już skończony dawno, brnę teraz przez więzienie w HL2… muszę kogoś zastrzelić kiblem, jest za to achievement… 🙂