Od czasu ostatniego wpisu nie grałem niezawodowo w zasadzie w nic poza Playerunknown’s Battlegrounds. Postanowiłem też jednocześnie nie zmieniać swojego bloga w nieustający potok opisów mniej lub bardziej ekscytujących przygód na PUBG-owej wyspie, dlatego też nie pisałem kompletnie nic, ponieważ nie miałem o czym.

Doszedłem jednak do wniosku, że granie w jedną grę, zwłaszcza taką bez żadnego modelu progressu, to marnowanie moich bezcennych zasobów, a konkretnie czasu, jaki mam na granie. Przez te wszystkie miesiące zebrała mi się całkiem pokaźna sterta rzeczy do nadrobienia, a do tego na horyzoncie już coraz bliżej widać nadchodzące hity. Pewnie od czasu do czasu zagram sobie w PUBG-a, ale na razie mówię dość.

Po tym przydługim wstępie chciałbym napisać prawidłową recenzję PUBG-a. Licznik na Steamie pokazuje 220 godzin, mniej więcej 20 z nich należy do mojego syna, który gra z kolegą duoski, więc uznajmy, że tytuł wpisu jest sprawiedliwy. Przegrałem (i w przenośni, i dosłownie) 200 godzin w grę o strzelaniu się z innymi ludźmi, w której jedno trafienie potrafi skończyć trzydziestominutową rozgrywkę. Wiem o niej na tyle dużo, żeby spróbować wyjaśnić, co jest w niej niezwykłego.

Najważniejszym atutem PUBG-a, którego nie ma przynajmniej dla mnie żadna inna gra, jest bezustanne pisanie nowych historii. Każda kolejna gra to nowe story, pisane na bieżąco, co starałem się oddać w swoim wpisie z kwietnia. Każda rozgrywka zaczyna się inaczej i każda rozgrywka stawia przed graczem (lub graczami) zupełne inne wymagania. Reżyseria tej gry to oczywiście czysty żywioł, ale dzięki swojej konstrukcji PUBG idzie tropem wyznaczonym dawno już przez kino. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie narasta.

Pierwszych kilka minut to lot nad wyspą i wybór dogodnego miejsca do skoku na spadochronie. Razem z nami 99 innych osób przeżywa te same rozterki. Jeśli skoczę na szkołę, wpadnę na dziki tłum i ujdę z życiem raz na dziesięć przypadków. Jeśli skoczę w jakieś mało uczęszczane miejsce, szansa na znalezienie dobrego sprzętu jest niższa, ale przynajmniej obniżę również szanse na to, że ktoś mnie odstrzeli zaraz po wylądowaniu. Jeśli skoczę tak, żeby zabrać samochód i odjechać jak najdalej od trasy lotu samolotu… cóż, z tej ostatniej opcji korzystałem najrzadziej, bo zmniejszała tempo gry.

Po znalezieniu jakiejś broni i uporaniu się z najbliższym otoczeniem zaczyna się najżmudniejszy etap rozgrywki – stopniowe dozbrajanie swojej postaci. To wtedy właśnie przetrząsamy kolejne domki, szukamy samochodów, jednocześnie mając oko na strefę, czyli obszar, poza którym gra zadaje graczom obrażenia. Losowe zmniejszanie się strefy oraz coraz większe obrażenia poza jej obwodem to genialna decyzja projektowa, dzięki której PUBG jest PUBG-iem – to moim zdaniem najważniejszy element designu tej gry.

Zacieśniająca się strefa pcha na siebie dobrze uzbrojonych ludzi, którzy muszą na bieżąco wyszukiwać najlepsze możliwe kryjówki. Czasami wystarczają drzewa, czasami mamy na tyle farta, że akurat nasz domek, w którym się zabarykadowaliśmy, stoi w samym środku strefy i mamy swobodę prowadzenia ognia do biedaków starających się nadążyć za zamykającą się strefą. Najczęściej jednak to właśnie my jesteśmy tymi biedakami. To wtedy właśnie serce biło mi jak oszalałe.

Emocje sięgają zenitu, gdy strefa jest już malutka, a żywych graczy pozostała garstka. Usłużny licznik podpowiada, że na tym niewielkim wycinku terenu kryje się dwanaście osób. Od razu miałem skojarzenia ze skeczem Monty Pythona, “Jak być niewidocznym” (nieudolna klatka z tego skeczu po lewej), bo właśnie pozostawanie niewidocznym staje się na tym etapie najważniejsze.

Wtedy właśnie każdy oddany strzał to potencjalna… śmierć, bo wszyscy, którzy dotarli do tego momentu, grają na słuch i wiedzą, skąd prowadzono ogień. Ręce zaczynają się trząść, a strefa znowu goni.

Wygranie meczu w PUBG-a porównywalne jest dla mnie tylko z wygraniem poważnego meczu – czy to w grze komputerowej, czy w rzeczywistości. Absolutna, czysta euforia i wszechogarniające szczęście. Ja zacząłem aż krzyczeć po swoim pierwszym wygranym meczu w solo i przerażona rodzina, po tym jak już z powrotem wylądowała na kanapie, kazała mi się zamknąć. Było warto!

Granie w teamie w PUBG to zupełnie inna gra. O ile solo najlepiej przyrównać do nieprawdopodobnie nabitego emocjami survival horroru, tak duo (granie w parach) oraz teamy (3-4 osoby) to już strzelanina taktyczna, gdzie jednak emocje wciąż grają główną rolę. Komunikacja to podstawa, ale za komunikacją muszą również iść odruchy – zwłaszcza odruch agresywnego flankowania, bo tylko w ten sposób da się tu wygrać. Pofałdowany teren daje masę opcji zachodzenia przeciwników z boku, a nawet od tyłu, co szczególnie dobrze sprawdza się w trybie FPP. W tryb TPP przestałem grać, bo daje zbyt duże szanse ludziom, których nie da się trafić – mogą obrócić kamerę wokół swojej schowanej postaci i namierzyć nas bez ryzykowania. Oczywiście to narzędzie obosieczne, polecam więc sprawdzenie obu trybów, bo są to dwie bardzo różne gry.

Gdybym musiał wskazać jedną rzecz, którą PUBG robi lepiej od wszystkich innych gier o strzelaniu powiedziałbym – granie na bazowych, ludzkich emocjach. Opisany powyżej emocjonalny roller coaster to przeżycia, które znajdziecie tylko podczas rywalizacji o prawdziwie wysoką stawkę. To dla tych emocji właśnie już 10 milionów ludzi postanowiło kupić PUBG-a. Nie dajcie się przy okazji zwieść łatce early access – ta gra jest już bardzo dopracowana, zwłaszcza w porównaniu z tym, co niszczyło mi mózg już w kwietniu.

[UPDATE]: Tadek, z którym gram w PUBGA (hi Tadek!) przypomniał mi o komediowym aspekcie PUBG-a, czemu rzeczywiście winien jestem poświęcić akapit.

PUBG to przy całej swojej powadze i zaciętości najśmieszniejsza gra świata, gdy gra się w teamie. Zaczynając od car joustingu (jeden prowadzi auto, drugi z shotgunem wisi przez okno, z naprzeciwka jedzie taka sama ekipa) przez POTĘŻNE kłótnie o to, kto zabiera jaki sprzęt połączone z próbami argumentowania, że będzie się efektywnie używało tego celownika x15 (najrzadsze znalezisko w grze) aż po absolutne umieranie ze śmiechu, gdy uda się zabić przeciwnika patelnią albo strzałem z kuszy, albo ostatnim pociskiem w bębenku rewolweru… PUBG teamowy, jeśli tylko chcemy, potrafi być kabaretem totalnym. Im większe spięcie, tym większe eksplozje śmiechu. Oczywiście to naturalna metoda zrzucania z siebie generowanego przez grę niezwykłego napięcia, ale efekt końcowy jest taki, że nie pamiętam, abym przy jakiejkolwiek innej grze płakał ze śmiechu tyle razy, ile przy PUBG-u.

Grajcie w PUBG-a. Ale nie dajcie się mu zeżreć, bo bardzo łatwo się od serwowanych przez niego zastrzyków adrenaliny uzależnić.