Są takie gry, które zostały wymyślone i wyeksploatowane na wszystkie sposoby i do niedawna zaliczałem do nich Pac-Mana. Nie miałem zamiaru próbować nowych plansz ani kupować czegokolwiek związanego z żółtą kuleczką. Ale potem przyszli tacy jedni i mi powiedzieli, żebym kupił Championship Edition. Kupiłem… i wpadłem.

Ta gra jest esencją tego, co w Pac-Manie najlepsze i dodaje do niego mega-satysfakcjonujący tryb, w którym celem jest nie zżeranie kuleczek, tylko generowanie za sobą jak największego duszkowego tłumu. I ten tłum narasta, narasta, narasta, a potem BUM! I Pac-Man wgryza się w czterdziestu przeciwników po kolei.

Oczywiście trzeba nauczyć się patternów, z każdym zeżartym duchem gra przyspiesza aż do stanu niemal nie do ogarnięcia, a trybów gry nie ma za dużo – ale jest co śrubować. W pięciominutówce bardzo dumny z siebie zaliczyłem achievementa za przekroczenie miliona punktów – a tu mi ktoś w twarz rzucił wynik na poziomie milion sześćset tysięcy. I tak mi nie wiem kiedy pękła godzinka.

W życiu nie kupiłem Pac-Mana (ale wrzucałem w jakimś barakowozie żetony do automatu z Ms. Pacman). Ale teraz wreszcie wydałem na niego należne mu dziesięć dolców, co i Wam polecam, choćby z szacunku dla marki, która wraca w glorii i chwale. IGN tej edycji Pac-Mana postawił 10/10 i mimo że się w pierwszej chwili zaśmiałem, to teraz już nie jestem pewien, czy to taka przesadzona ocena. Ta gra działa na człowieka na poziomie podświadomości, odkopuje jakieś stare wspomnienia i jednocześnie – no cóż – zmusza do zapierdalania na najwyższych obrotach przez całe najdłuższe pięć minut na świecie.