Radochę mam ogromną z zapowiedzianych na PS3, zremasterowanych gier z PSP. Szczególne w żołądku motyle robi mi jeden tytuł – Monster Hunter Portable 3rd.

Do serii Monster Hunter, mojej ukochanej na zawsze i ogólnie chcę być skremowany i trzymany w urnie w kształcie łba Fatalisa, mam sentyment z dwóch powodów. MH2 był pierwszą grą na konsoli, w której pomknąłem po kablu, hen, w wielki świat. A były to czasy, kiedy usługa PSN raczkowała do tego stopnia, że kody aktywacyjne dostałem listem z UK po bodajże roku od wyrażenia chęci, że “chciałbym, jestem zainteresowany” i nawet nie miałem już PS2 na stanie. Capcom, na szczęście, rozsądnie machnął łapą na budujący się system, oferując własny i tylko dzięki temu mógł się narodzić powód sentymentu numer dwa.

Dziś to oczywistość, ale kiedy to się stało, moje myślenie o graniu zostało gruntownie przedefiniowane. Do tego momentu, wspólne z przyjaciółmi giercowanie polegało na dzieleniu ekranu (wyścigi) lub nie (bijatyki) a esencją tegoż była rywalizacja. Wchodząc w świat MH, nie wiedziałem nic o świecie MH. W przypadku tej serii spędzenie 10, 20 godzin w trybie solo, szczególnie kiedy serii się nie zna, to jak przeczytanie opisu gry na pudełku. Gra zresztą nie stara się być wcale przyjazna, tutoriale to żart, mnogość okienek, opcji poraża, zwyczajne błądzenie we mgle. I nagle to się dzieje! Podchodzi do mnie w Gildii koleżka nieznajomy, w zbroi takiej, że pod moim avatarem pojawia się na automacie kałuża, coś tam do mnie mówi, wyciąga dłoń i już mam to, czego mi brakowało – rudy, kamienie, zioła, miód, łuski, skóry, szpony… Wszystko, rzecz jasna, o niskim “poziomie rzadkości”, ale pozwalające porobić troszkę potów, wysmagać podstawową zbroję, co by nie robić żenady na podstawowych questach. Człowiek, człowiekowi pomógł, altruistycznie, po kablu! Byłem w szoku, coś pękło, coś się zmieniło, ziemia stała się bardziej przyjazną do życia planetą, liznąłem krztynkę tego, co na swoje potrzeby nazwałem “etosem łowcy”.

Piękne to było, dobre i sprawiedliwe. Sam dziś tak robię. Jeśli spotkacie podczas adhoc Party (inaczej na razie się nie da) typa strasznego, bo ponad tysiak nabitych godzin w MHF2 i MHFU (postać przeniesiona) robi swoje, o ksywie Piotr, to możecie na mnie liczyć.

Na koniec anegdota plus lans. Tak się przyjemnie złożyło, że kopię MHFU dostałem w prezencie od ówczesnego szefa niemieckiego Capcomu – dzięki uprzejmości Elektrycznego, człowieka CDP a kiedyś ŚGK, gdzie razem zaczynaliśmy, który sprzedał mu historię mojej pasji, coś w rodzaju ponadnarodowej sztamy imienników, bo wszyscy my Michały – który dołożył do gry tematyczną koszulkę. W zamian wykonałem dla niego monster hunterową grafę, obiecując, że ta nigdy nie wypłynie w żadnej z moich netowych galerii – mały fragment w lewym górnym rogu, na więcej nie ma co liczyć, bo trzymam się obietnicy. W tejże koszulce na klacie, śmigałem moskiewskim metrem (na komiksowym festiwalu KomMissia 2010 polski komiks miał wystawę, której plakat miałem przyjemność zaprojektować), kiedy zauważyłem typka, próbującego ją rozszyfrować. WTEM! – jasność pojawiła się na jego obliczu, wyciągnął z torby PSP, machnął kciukiem i odpalił MHFU. Wysiadając na odpowiedniej stacji nie omieszkałem życzyć mu owocnych łowów, typ podziękował. Obaj byliśmy śmiertelnie w tej kwestii poważni – “etos łowcy” FTW!