Niepopędzany terminami, a jedynie swoim własnym widzimisię, dotarłem niespiesznie do końca Medala i rozwaliłem trochę łebków we wszystkich multiplayerowych trybach. Jestem gotowy wystawić ocenę końcową, a brzmi ona – obleci. Nie rewelacja jak piszą gdzieniegdzie, ale i nie katastrofa, jak piszą wszędzie indziej. Medal of Honor to nie Call of Duty, ale to gra innego kalibru troszeczkę.

Właśnie, kaliber, o to się wszystko rozbija. MoH prowadzi nas przez zaledwie dwa dni dość mocno pieprzącej się akcji oddziałów specjalnych w górach Afganistanu, gdzie jedni pomagają drugim, drudzy trzecim, a trzeci wysłani są na odsiecz pierwszym. Nie ma tu wielkiej fabuły, jest żołnierska codzienność, oczywiście odpowiednio podkręcona, żeby gra nie polegała na całodziennej warcie, a potem śmierci w hummerze, który wjechał na minę. BTW tu koszmarna dygresja – nie wiem czy zauważyliście, ale polskie media jak jeden mąż zaczęły nazywać miny “minami-pułapkami”, zupełnie jakby jakieś inne istniały. Przyczyna? Amerykanie nazywają minę każdego rodzaju skrótem IED czyli improvised explosive device, a nasze telewizyjne mądrusie tak to sobie przetłumaczyły. Koniec dygresji, wracamy do fabuły.

Nawet fotoszopowe majstrowanie nie jest w stanie ukryć graficznej biedoty tej gry

Medal of Honor to nie bombastyczne strzelanie, tylko paradokument. Najbardziej emocjonującym i najtrudniejszym momentem gry jest powolne zbliżanie się do stanowiska karabinu maszynowego, a największym stresem – czy w ciemnej jaskini ktoś nie odpali flary i nie oślepi naszych noktowizyjnych oczu. Głównym badguyem jest generał back home, a kontrowersyjnych elementów – i to wielki błąd – zupełnie brak. Załogom dwóch śmigłowców wystarczy zauważyć zaledwie dwie furgonetki z bronią, żeby kompletnie zrównać z ziemią całą wioskę, w której jak mniemam talibowie (nazwa nieużywana w grze!) rozmnażają się przez pączkowanie i od razu są dorośli, zarośnięci i wkurzeni na ju es end ej.

Poza tym jednak paradokumentalne podejście do tematu służy grze, ale dopiero gdy już przebijemy się przez dwie pierwsze misje, które są dość mocno przegięte, bo gramy wtedy jako Tier One i dokonujemy czynów przesadnych. Potem robi się znacznie lepiej, a obronę rozpadającej się lepianki i coraz większą desperację (ale i pogodzenie ze śmiercią) towarzyszy zapamiętam na długo.

Niestety to co konstrukcja gry buduje, zespół Danger Close (developer gry, team wewnątrz EA LA) rujnuje. To bowiem, jakiego gwałtu dopuścili się na Unreal Engine 3, na którym gra śmiga, jest gigantycznym wstydem. Z ręką na sercu: jestem zdania, że znacznie mniejszy i znacznie mniej dofinansowany zespół City Interactive poradziłby sobie na takim samym poziomie przy przygotowywaniu oprawy graficznej. Tekstury są paskudne, animacje wymuszone, modele broni byle jakie (i mają skandaliczne animacje przeładowań, zawsze na to zwracam uwagę, tutaj to już przegięcie), a gra światłem sprowadza się do świecenia słońcem przez tumany piachu. Wybuchy to jakiś żart, podobnie jak dym, skały i wszystko co widać. Skandal.

Warto przy tej okazji przeskoczyć do multi, bo to tutaj zostawia się więcej czasu – singiel na hardzie zajął mi 5 godzin, głównie dlatego, że grałem najczęściej pod wpływem substancji zmiękczających. Gra jest prosta jak drut i szybko się kończy. Wtedy właśnie należy zająć się multiplayerem, gdzie zastosowano inny engine i różnica jest tak kolosalna, że chyba specjalnie przejście od singla do multi to o kilka klików za dużo. Twórcy singla chyba chcieli, żebyśmy zapominali, jak brzydki ten singiel jest.

Misja śmigłowcowa daje radę, chociaż szkoda, że latamy po szynach

Poza lepiej niż poprawną grafiką sieciowe rozgrywki oferują kilka zwyczajnych trybów z kilkoma zwyczajnymi nagrodami za kilka zwyczajnych killstreaków. To, co nie jest zwyczajne, to podatność map na zamykanie jednej drużyny przez drugą w campie spawna. Zanim gra się skapuje, że nie powinna nas już spawnować na tym cholernym placyku, gdzie wszystkie kąty kryją snajperzy wroga, jest już pozamiatane. Z jednej strony to spore wyzwanie (i satysfakcja) wyrwać się z takiego oblężenia, ale chyba nie o to chodziło doświadczonym bądź co bądź autorom medalowego multiplayera.

Powiem tak… wyniki finansowe gry są bardzo obiecujące, bo wpakowano kupę kasy w marketing, a słabym ocenom nie udało się osłabić premierowego uderzenia. I bardzo dobrze, bo Medal pod względem konstrukcji gry w singlu zjada CoD-a (przynajmniej poprzedniego) na śniadanie, skręcając w stronę trochę poważniejszej rozrywki niż huraaaaa bomba atomowa SRU atak na stalingrad amagad. Sądzę, że za rok zobaczymy nowego Medala, zrobionego już tak jak trzeba. I wtedy CoD naprawdę może oberwać dość mocno w szczękę.