Zerwawszy sobie ścięgno w łydce (damn you squash, damn you to hell) zrobiłem mały obchód, czy raczej obkuśtyk dwóch centrów handlowych ze szczególnym uwzględnieniem stanowisk z grami, żeby przekonać się, co jest Polakom wciskane jako hot shit.

I tak jak w tytule, doszedłem do wniosku, że gry w dużych sklepach zostały już całkowicie zepchnięte do roli casualowej imprezowej czynności, równie dobrej jak picie kieliszka wódki za każdym razem gdy w Gwiezdnych wojnach: Nowej nadziei pada słowo Luke. Swoją drogą nie polecam tej zabawy, nie słyszałem jeszcze o imprezie, która dotrwała do końca filmu. Natomiast SingStar wydaje się znacznie bezpieczniejszy i z licznych opowieści moich albo niegrających, albo grających w sposób sfocusowany (czyli w jedną grę) znajomych wynika, że w SingStara gra każdy. Wie już o tym Saturn, który SingStarem atakuje już od wejścia – widać ludzie chcą sobie imprezowo powyć.

Hardkorzy z kolei łatwego życia nie mają, chociaż z satysfakcją odnotowuję, że na stanowisku z laptopami pierwsze skrzypce grają kompy Alienware’a, zachwycając i kosmiczno-jarmarcznym designem, i cenami (ten droższy bodajże 9000 zł kosztował). Gry upchnięte są na zwyczajnych półkach, bez żadnych większych fajerwerków, a ludzie jakoś specjalnie tam nie ciągną, woląc psuć okulary 3D do telewizorów, które to (zarówno okulary, jak i telewizory) nie są im kompletnie do niczego potrzebne, ponieważ grają w SingStara.

Dobrze, że gry trafiają do coraz szerszej rzeszy odbiorców, dobrze że są reklamowane przy wejściu, ale mam coraz silniejsze wrażenie, że mainstream który znamy za parę lat będzie taki sam jak mainstream filmowy, gdzie mamy albo superbohaterów, albo zagładę świata, albo to już nie jest mainstream. Obym się mylił, bo o ile SingStara bardzo lubię, tak nie chciałbym w niego grać codziennie.