Jakoś nie przekonałem się nigdy do kupienia Limbo na Xa, ale teraz, jak wyszło na pecety, przełamałem się i postanowiłem sprawdzić czym tak się wszyscy zachwycają i czy faktycznie jest czym.

I wyszło mi, że totalnie jest czym. Gra niesie w sobie jakiś niezdefiniowany pierwiastek magii i z niewiadomych mi przyczyn przy każdej śmierci prowadzonej przeze mnie postaci ciarki wędrowały mi po plecach.

O co chodzi w Limbo? Nie wiadomo. Jest sobie chłopiec, musi iść w prawo, a przed nim mnóstwo zagadek opartych na fizyce i co najlepsze – zupełnie do siebie niepodobnych. Autorzy postanowili poumieszczać je w taki sposób, żeby pasowały do rytmu rozgrywki i ani razu nie miałem wrażenia, że jakaś zagadka nie pasuje do reszty czy do swojego otoczenia – a to wielki wyczyn. Tu wszystkie zagadki są naturalne.

Oczywiście najważniejsza w Limbo jest stylizacja, czyli to co widać na screenach w pierwszej chwili. W ruchu wygląda to znacznie lepiej, bo do czarno-białego obrazu dodany jest jeszcze ziarnisty film a la stary projektor i delikatnie kiwająca się kamera (czasami mocniej, gdy larwa nam spadnie na głowę i możemy – wróć, musimy – iść tylko w jedną stronę).

Po początkowych etapach w lesie gra zaczyna coraz mocniej odpływać w klimaty senne. Mamy fabrykę, wcześniej zmagamy się z podnoszącym poziomem wody, a potem nadchodzą już ultradziwne zagadki, kiedy to po przełączeniu dźwigni zmienia się grawitacja albo cały poziom zaczyna powoli obracać się wokół własnej osi.

Zakończenie całości nie ułatwia zrozumienia tego, co się stało, ale to mi się właśnie podobało: swoboda interpretacji. Mam swoją teorię na całą tę fabułkę, ale czy jest jedyna słuszna – nie wiem. Ta gra to coś więcej niż tylko gra i przymykam oko na to, że skończyłem ją w dwie godziny z ogonkiem – bo przeżycie było niesamowite. Zwarte, okrutne, konsekwentne, poruszające – takie jest właśnie Limbo. Polecam.