Obserwowałem przez ostatnie dni szaleństwo medialne, jakie rozpętało się wokół zamachów w Bostonie i uzmysłowiłem sobie być może oczywistość, ale na tym przykładzie wyjątkowo jaskrawą. Mianowicie tam, gdzie zbierze się dużo ludzi i podejmie się jakiegoś zadania, o którym nie ma innego pojęcia niż swoje własne tak-mi-się-wydaje, dochodzi do pomyłek.

Mówię o wielkiej kampanii na Reddicie, w której ludzie wrzucali i analizowali setki zdjęć – w końcu podczas maratonu dużo ludzi filmowało i zdejmowało linię mety. Redditowcy wielkim wysiłkiem doszli do tego, kto był zamachowcem, pogratulowali sobie wzajemnie, a potem się okazało, że ich analiza zdjęć nie jest warta funta kłaków, bo wskazali niewłaściwe osoby, nie mające nic wspólnego z tymi dwoma Czeczenami. Oczywiście później były i przeprosiny, i dementi, ale nie sądzę, żeby to jakoś szczególnie pomogło i założę się, że przy najbliższej tego typu okazji znowu będzie się działo to samo.

Piszę o tym na stronie, na której piszę o grach, bo ten internetowy kolektyw nie tylko szuka zamachowców podczas maratonu i nie tylko zwalnia z pracy ludzi, którzy coś niemądrego powiedzieli. Internet próbuje także wypowiadać się kolektywnie na temat tego, jak powinna wyglądać komputerowa rozrywka. Przy każdej większej premierze takiej gry jak nowa część Assassin’s Creed czy Call of Duty wszędzie (nawet na tym blogu) można przeczytać, że to skandal, że te gry są takie same, że nikt tego nie kupi, że Kotick powinien schować się pod ziemię (ciekawe czemu nie Guillemot, tak swoją drogą).

Są wydawcy, którzy wsłuchują się w ten internetowy szum i w panice przyglądają się swoim grom, zastanawiając się, co by tu poprawić, żeby internetowy moloch był zadowolony. Najłatwiej oczywiście zrobić od początku głęboką, rozbudowaną, ładną i mądrą grę i wierzyć, że ludzie tego właśnie potrzebują, ale zwykle najpierw słucha się tego, że odbiorcy to debile, że ludzie to kretyni i że potrzebują rozrywki lekkiej, łatwiej i przyjemnej, a dopiero potem przychodzi kolej na krytyczne przyjrzenie się temu, co powstało.

Dlatego też w pierwszej kolejności poprawia się nie samą grę, tylko internetowe postrzeganie gry, na przykład takie jak ocenę na Metacriticu. Internetowy golem jest zaniepokojony – jak to, wątek na 500 stron na Neogafie wyśmiewający błędy, a tu średnia ocen 90 procent? Nie może być. Natychmiast ruszajmy z kontrofensywą i dajmy grze jak najniższe oceny, w ten sposób pokażemy, jaka jest obiektywna prawda. Efekt tego działania jest taki, że nie można już ufać nikomu – ani “przekupnym” recenzentom, ani “rozwścieczonym” internautom. Nowe Simcity: ocena recenzentów 6,5/10, ocena użytkowników 1,9/10. Kto się myli? Nie wiadomo. Równie dobrze mogłoby tego Metacritica ani ocen w nim nie być.

Z drugiej strony moloch internetowy łatwo się ekscytuje i sam się sobie podejrzliwie przygląda potem. Bioshock Infinite, recenzenci 95/100, użytkownicy 88/100. Wychodzi na to, że to jedna z najlepszych gier wszech czasów, tymczasem internet pisze gdzie tylko może, że gra nie jest dziełem geniuszu, tylko genialnie pomalowaną wydmuszką. To jak to jest? Genialna gra czy wydmuszka? Coś pośrodku?

Im więcej ludzi za coś się zabiera, tym wbrew oczekiwaniom większe zaciemnienie obrazu i tym większe kłopoty. Profesjonaliści od oceniania gier być może w niektórych wypadkach mają jakieś skrzywienie (typu “lubię Bioshocka”), ale – inaczej niż sądzi internet – nie przekupuje się ich, bo to byłoby po pierwsze kompletnie nieprofesjonalne, a z pragmatycznego punktu widzenia – zbyt ryzykowne. Z kolei konglomerat negatywnych głosów może się przyczynić do stworzenia zupełnie oderwanego od rzeczywistości obrazu gry, w którą grać się kompletnie nie da i która sprzedaje się fatalnie (podczas gdy zazwyczaj sprzedaje się dobrze, jak to było z pierwszym Sniperem i pewnie będzie z drugim). Dlatego też już dość dawno postanowiłem opierać się na opiniach recenzentów, których znam i szanuję, a kolektywną oceną się nie przejmować. Bo zazwyczaj jest kompletnie oderwana od tego, co czuję.