Wiele razy to pisałem – nie lubię sandboxów, do tego chronicznie. Do każdego nowego podchodzę jednak z entuzjazmem i jakąś taką nadzieją – a nuż teraz wreszcie im wyszło i wymyślili coś ciekawego? Może teraz w końcu przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie będzie nudne, zasięgu wzroku nie skróci tajemnicza mgła lub smog, a misje będą wciągające? Okej, to wszystko dostałem w Assassin’s Creed II, ale tej grze brakowało, że się tak wyrażę, wypiardu. Just Cause 2 wypiardu ma aż nadto.

To gra będąca testosteronowym spełnieniem, opowieść o super – nie – hiperagencie o chropawym głosie, równie chropawej aparycji, siejącym zamęt w chropawym kraju, wyglądającym na pierwszy rzut oka jak Ameryka Południowa, ale fabuła przekonuje, że Panau to Daleki Wschód. Niech im będzie, wszystko jedno, ważne jest to, co się dzieje na ekranie. A dzieją się rzeczy nadzwyczajne.

Te góry w tle to nie jpeg - tam się da dolecieć!

Przede wszystkim nasz agent, nazywany wdzięcznie Skorpionem (miejscowi przecudnie wymawiają go skorpiou, tak, przez angielskie u na końcu), ma na ręku linę z harpunem, dzięki której przyciąga się do dowolnej powierzchni, choćby była to powierzchnia mknącej po błyszczącej wodzie łodzi wyścigowej. Na plecach z kolei nosi poręczny spadochron, umożliwiający nie tylko swobodne opadanie, ale również wznoszenie się po nabraniu prędkości. Dodanie jednego do dwóch przychodzi grającemu do głowy dopiero po jakichś czterdziestu minutach i od tego momentu zaczyna się szalone śmiganie na spadochronie, połączone z czepianiem się (dosłownym i przenośnym) wszystkiego w zasięgu wzroku. Do tego jeszcze można połączyć jedną sprężystą liną dwie rzeczy jednocześnie i obserwować efekty.

Skorpiou przybył bowiem do Panau zasiać zamęt. Wysadzanie, rozwalanie, strzelaniny, wysadzanie w locie pilotów śmigłowców – to jego chleb powszedni. Gość jest tak przesadzony, że aż to nie przeszkadza, więc można skupić się na szczerzeniu zębów na widok kolejnych akcji prosto z niedorzecznych filmów zamiast skrywaniu zażenowanej twarzy w dłoniach.

Udane zastosowanie butli z gazem.

Kreatywne zastosowanie butli z gazem i linki

I cóż, to by wystarczyło już do naprawdę świetnej zabawy, ale autorzy poszli o krok dalej i wrzucili taką oprawę, że szczęka (wyszczerzona po poprzednim akapicie) opada. To co najbardziej szokuje, to draw distance – tutaj widać wszystko na nie wiem – dziesięć, może nawet piętnaście kilometrów. W żadnej grze czegoś takiego nie widziałem. Tutaj prawie nie ma popupów (prawie, bo raz mi most wyskoczył znienacka z cache’a zapewne, ale może Xbox mi przysnął i to dlatego), a sprzęty trafiają w nasze łapy również bardzo, bardzo szybkie – śmigamy nawet odrzutowcami.

Gra, poza niezmierzonymi pokładami miodu wynikającego z efektownej rozwałki, śmigania na lince i sprawdzania jej głupich zastosowań (przypięcie gościa do butli gazowej i odstrzelenie jej kurka – bezcenne) ma również dwa irytujące błędy. Na pierwszy, kretyńską fabułę, przymknąłem oko, dzięki możliwości przewijania filmów przerywnikowych, z której to możliwości po paru czerstwych sucharach zaserwowanych w pierwszych dwudziestu minutach gry korzystam nieprzerwanie. Drugi jest bardziej bolesny – autorom nie udało się wybrnąć z kwestii checkpointów i zdarza się, że przepada całkiem spory kawał rozgrywki. O dziwo checkpointy podczas misji czekają znakomicie. Paranoja zatem jest pełna – po masie rozgardiaszu wywołanego w trakcie free roamingu wbijamy prędko do misji, żeby grę zasejwowało.

Ale poza tym mam nieprzeciętny fun – wysadzanie rafinerii helikopterem bojowym nigdzie jeszcze nie było tak zabawne.