Dziś o smutnym przypadku Adama Ortha, wysoko postawionego gościa z Microsoftu, który postanowił poluzować sobie trochę smycz w internecie, a wkrótce potem zwolnił się z firmy. Być może to przypadek, ale w takich sytuacjach zwykłem nie wierzyć w przypadki.

Dla tych, którzy nie śledzą pudelków o grach komputerowych: Orth na Twitterze postanowił podzielić się ze światem przemyśleniem, iż konieczność bycia podłączonym stale do internetu (krążą plotki, że takie ograniczenie będzie miała nowa konsola Microsoftu) to nic specjalnego we współczesnym świecie, w którym wszyscy zawsze są z internetem połączeni. Ludzie się oczywiście oburzyli i ze swoich wcale nie podłączonych do internetu komórek i komputerów zaczęli na Ortha pomstować. Orth zamiast się zamknąć i pozwolić, by sprawa przycichła, zaczął się im odgryzać – dziwił się, po co ktoś może chcieć mieszkać poza Nowym Jorkiem, pisał “Deal with it” i tak dalej. Generalnie ze stylem.

Microsoft w którejś chwili wypuścił nawet komunikat, że nie utożsamia się z wyrażanymi przez pracownika firmy poglądami, że są te poglądy jego własnymi, ale to standardowe PR-owe załatwianie tego typu shitstormów. Orth właśnie opuścił szeregi firmy, być może na własne życzenie, być może dlatego, że wcześniej złożył już wypowiedzenie (a potem pozwolił sobie na twitterowe szaleństwo), a być może na skutek swojej głupoty.

Tak, głupoty. Bo ta aferka pokazuje, jak potężnym narzędziem jest dzisiaj internetowy ogół i co się dzieje z ludźmi, którzy mu schlebiają (robiąc nowego Tormenta, na którego anonimowi ludzie wpłacają 4,3 miliona dolarów), a co się dzieje z tymi, którzy z nim zadzierają (dziwiąc się, że na świecie ktoś może nie mieć stałego dostępu do sieci). Orth padł ofiarą własnego niedostosowania do współczesnej technologii. Nie spodziewał się, jak wielki błąd robi, co mnie trochę dziwi, bo na takim stanowisku (dyrektor kreatywny, ale nie wiem czy całej firmy, czy jakiegoś określonego jej fragmentu) powinien zdawać sobie sprawę z tego, czym jest internet.

Niestety z im większą liczbą ludzi wyższego poziomu zarządzania mam do czynienia, tym większe widzę niezrozumienie tego, co internet potrafi i jak bardzo może zaszkodzić lub pomóc. Sam sobie kiedyś bardzo zaszkodziłem czymś niemal równie mądrym jak to, co zrobił Orth, ale mi się na szczęście upiekło plus na swoje usprawiedliwienie mam to, że byłem wtedy młody. Od tego czasu zrozumiałem raz na zawsze, że internet może dać pracę marzeń, ale może też z pracy zwolnić. Nawet jeśli nie odnosimy się wprost do miejsca, w którym pracujemy.

Akurat tak się złożyło, że firma Ortha BYĆ MOŻE robi konsolę wymagającą stałego dostępu do internetu, a Orth zaczął walczyć z internetowym hejtem, nawet nie w imię swojego pracodawcy tylko tego, co sam w swojej głowie uważa (a uważa, że mieszkanie poza Nowym Jorkiem to obciach). Buractwo tego gościa połączone z krążeniem wokół firmowych tematów wywołało reakcję, która kosztowała go pracę.

Nie nabijałem się z Ortha, szkoda mi faceta: był po prostu głupi, ale to zbyt miałki powód na zniszczenie życia. Ponieważ nie pracuję w Microsofcie, mogę na dodatek rozbudować to, co on powiedział – umówmy się, konsola (albo inna zabawka) wymagająca stałego dostępu do internetu nadejdzie prędzej czy później, tak jak w pewnej chwili dziejów nadeszło źródło oświetlenia wymagające stałego dostępu do prądu. Co więcej, spodziewam się, że stały dostęp do internetu będzie sprowadzał się do takiej ilości sygnałów, jakie spokojnie udźwignie komórka w przeciętnym planie taryfowym.

Ale nie, lepiej zwolnijmy kolesia z pracy i sklejmy wirtualne piątki. Internecie, jestem z ciebie dumny.