Po zbyt wielu miesiącach od kupienia, skończyłem wreszcie Grand Theft Auto V. Piszę “wreszcie”, ale to nie oznacza na szczęście, że się męczyłem jakoś przesadnie – pomęczyłem się nieco, owszem, ale generalnie uważam, że to najlepsze GTA w jakie grałem. Nie jestem wielkim fanem serii, ale od trójki w górę zawsze kupowałem kolejne części w chwili premiery i nierzadko – jak choćby w wypadku czwartej części – plułem sobie potem w brodę, bo jakoś mnie te gry nie wciągały.

Z piątką było inaczej i inaczej było aż do samego końca. Prawdopodobnie gra po prostu nie zamęczała mnie tym, czego nie znosiłem w poprzednich częściach, a nie znosiłem w nich przesadnej kary za porażkę. Trzeba było wsiadać do samochodu, znowu jechać w miejsce rozpoczynania misji, brrr. Na szczęście dodatki do czwórki (oba skończyłem i oba podobały mi się znacznie bardziej od podstawki) wrzuciły trochę na luz, a już w Ballad of Gay Tony grało się po prostu przeprzyjemnie.

Koncept trzech głównych bohaterów (z czwórki i z dodatku) stanowi główny nowy element piątki i muszę przyznać, że mam wobec tego pomysłu ambiwalentne uczucia. Rozerwanie fabuły na trzech koleżków sprawia, że tak do końca nie wiemy, kim gramy i o co mu chodzi. Trevor to oczywiście najciekawsza (i najpaskudniejsza) postać z całej trójki, ale Michael i Franklin to też zupełnie różni i bardzo wyraziści ludzie. Niestety możliwość przełączania się pomiędzy nimi nie robi grze dobrze: nieraz grając Michaelem trochę się zapominałem i zaczynałem wariować zupełnie tak, jakbym grał Trevorem.

Na całe szczęście konstrukcja misji naprawia to rozdarcie. Zadania są zaprojektowane fenomenalnie i cały ich szereg zostanie mi w pamięci na długo – jak choćby misja z niewielkim bankiem gdzieś na przedmieściach. Finał jest oczywiście po amerykańsku over the top, ale zadanie to dało mi masę frajdy, jak zresztą wszystkie pozostałe misje, w których trzeba na coś napadać.

Nie potrafię się jednak pozbyć wrażenia, że całe to napadanie na banki/porty/siedziby agencji rządowych są do gry dopchnięte na siłę, kolanem. Najbardziej bolało mnie to, że podejmując jakąś decyzję jeszcze przed właściwym rozpoczęciem misji, pozbywam się całkiem sporego kawałka fabularnego tortu. Skąd mam wiedzieć, czy chcę atakować otwarcie, czy może wolę się zakraść? Chciałbym mieć możliwość zdecydowania na miejscu, chciałbym mieć opcję zmiany planu podczas akcji.

Tymczasem gra (gdy już zaczniemy misję) jest tak liniowa, że aż zęby bolą, a już absolutnym apogeum tej niechlubnej cechy jest ostatnia misja w grze, kiedy to jako Franklin… wybieramy za pomocą smartfona, jak gra ma się skończyć! Przesada, a na dodatek uważam, że rozdzielanie akcji na dwa wykluczające się ciągi zdarzeń nie ma żadnego sensu: nie wracałem do starych misji po to, żeby się przekonać, jak wygląda druga czy trzecia ścieżka wymyślona przez autorów, bo chciałem chłonąć fabułę, a nie powtarzać zadania.

Nie tknąłem multiplayerowego elementu Grand Theft Auto V, bo zupełnie nie czułem potrzeby, żeby to zrobić. Wiem, na czym ten tryb polega, rozumiem, że ludzie bawią się wspaniale, ja jakoś nie mogłem się przekonać. Wystarczyły mi misje wątku głównego i garść misji pobocznych – garść, bo od pewnej chwili parłem do przodu, chcąc poznać zakończenie. Niestety im bliżej końca, tym gra się bardziej rozłazi w szwach, postaci stają się coraz bardziej płaskie, aż wreszcie ich motywacja staje się zupełnie niezrozumiała.

Grand Theft Auto V to dobra gra, nawet bardzo. Świat wciąga, pełno tu rzeczy do roboty, ale moim zdaniem zabrakło tej grze duszy. Skończyłem ją, więcej już do niej nie wrócę.