Podczas mojego wielce zajętego weekendu (poza graniem zrobiłem też quesadillę, zastanawiam się nad okazjonalnymi blogowymi wrzutami od czapy na temat kulinariów, więc się nie zdziwcie) miałem okazję poorać półtorej godzinki w nowe Gears of War. Generalnie stosunek do serii mam ambiwalentny. Nie jestem ani mega-fanem, ani ultra-hejterem, najbliżej mi do stoickiego środka. Nie ekscytują się przesadnie osadzeniem historycznym, planetą Sera (HEHEHE) czy przyczyną, dla której ojciec Markusa Fenixa coś zrobił, ale zdecydowanie sympatycznie przecina mi się piłą łańcuchową przepakowanych mięśniami paskudów.

Nic o Judgment nie czytałem (poza tym, że tę odsłonę robili POLACY z People Can Fly), więc podszedłem do gry na całkowitym luzie. I niestety nie dostałem tego, czego się po Gearsach spodziewałem.

Poprzednie części płaczliwie, bo płaczliwie, ale konsekwentnie jednak opowiadały o historii konfliktu ludzi z Locustami, które wylazły spod ziemi i zaczęły wszystkich mordować. Swoją przygodę z pierwszym Gears of War wspominam jako ciężką orkę, czułem się zaszczuty i było mi naprawdę nieprzyjemnie w każdej kolejnej misji. Dwójka i trójka były lżejsze, ale też niosły ze sobą pewien ciężar (trójka i to spalone miasto!).

To uczucie całkowicie opuściło mnie w Judgment, grze skierowanej ewidentnie do zagorzałych fanów Gears of War. Kampania w Judgment to króciuteńkie rozdzialiki (takie na kilka minut, może dalej będą dłuższe, ale nic tego nie zapowiada), na dodatek ustawione na modłę, którą roboczo nazwałem “offline multiplayer”. Brakuje epickich wydarzeń, a rozgrywka sprowadza się do przedostania się z punktu A do punktu B. Towarzyszy nam przy tym zawsze trzech kumpli, w których mogą się wcielać inni gracze.

W uczuciu offline multiplayer utwierdziły mnie misje żywcem przeniesione z sieciowego trybu Hordy, podczas których bronimy się razem z zespołem przed nacierającymi falami Szarańczy przez określoną ilość czasu. Można rozstawiać działka w różnych miejscach, trzeba je przeładowywać i w ogóle. Podobałoby mi się, gdyby to nie była kampania, ale niestety była. Co więcej, gra od razu rzuca na nas najróżniejsze rodzaje przeciwników. Już w pierwszych minutach miałem na koncie paru zabitych boomerów!

Do tego dochodzą jeszcze modyfikatory misji, akurat zgrabnie wplecione fabularnie. Gra to bowiem jak na razie opowieść czwórki bohaterów – a jak to w opowieści, niektóre fakty można przemilczeć. Modyfikatory to takie właśnie ujawnione informacje, zwiększające poziom trudności danego kawałeczka misji. A to można korzystać tylko z broni szarańczy, a to wrogowie posługują się lancerami (karabinkami szturmowymi), a to na dany kawałek mamy ograniczony czas…

Czemu to jednak służy? Wyłącznie podniesieniu ciśnienia i zwiększeniu oceny gwiazdkowej na koniec misji – o ile kogoś interesuje to, że lepiej mieć gwiazdek trzydzieści niż dwadzieścia osiem. Ten system oceniania kampanii nie podoba mi się, bo jest kolejnym sygnałem, że nie gram w kampanię, tylko w tryb sieciowy z botami.

Z pewnością lepiej się w to gra w czteroosobowym co-opie, albo chociaż kanapowym bro-opie, ale samotnie rozrywka jest wątpliwej jakości. Owszem, fajnie się strzela, wysadza i kroi na plasterki piłami łańcuchowymi, ale jakoś brakuje mi w tym wszystkim duszy. Mam przy tym wrażenie, że wszystko dzieje się tu na zbyt krótki dystans, nie miałem na razie zbyt wielu okazji do taktycznych wyzwań, głównie wpadałem na locustów z piłą, shotgunem i śpiewem na ustach.

Przejdę się jeszcze przez kilka rozdziałów (na razie zrobiłem pierwszy, ośmioczęściowy) i być może zweryfikuję tę opinię, ale pierwsze wrażenie jest takie, że to Gears of War dla zagorzałych fanów Gears of War, na dodatek takich, którzy nie są fanami samotnymi, tylko działają w jakiejś społeczności fanów Gears of War. Ja do nich nie należę.

Gearsy muszą poczekać, aż się uporam z Bioshockiem i którąś z gier z kupki wstydu.