Gram w tego WoW-a i coraz bardziej mi się podoba. Po levelowaniu za pomocą stania w mieście nadszedł nareszcie czas na pozwiedzanie nowego świata, za co się zabrałem od razu po stuknięciu 85 poziomu.

Cóż mogę powiedzieć – nie jestem jakimś przesadnym fascynatem Dalekiego Wschodu, ale to, co zobaczyłem, całkowicie mnie urzekło. Jade Forest, pierwsza lokacja, to jedno z najładniejszych miejsc w całym World of Warcrafcie, a co najlepsze, za wyglądem idzie również sens i całkiem epickie linie questowe. Rzecz jest oczywiście o przybyciu nowych (Sojuszu i Hordy) na nieswój teren, co wyzwala mroczne moce, dotychczas okiełznane przez pokojowo żyjący (oczywiście to tylko pozory) ród pandareński. Autorzy poważnie podchodzą do fabuły i jej otoczki (czyli lore’u) – w Mists of Pandaria pojawiły się porozrzucane tu i ówdzie pergaminy, które można poczytać, aby lepiej zgłębić całkiem skomplikowaną historię tego miejsca. Oczywiście jest za to achievement, musi być jakaś zachęta przecież.

Muzyka idzie w parze ze stroną wizualną, ale zachowuje klimat tego, co znamy z podstawki WoW-a. Dalekowschodnie rytmy kapitalnie przechodzą w znane i lubiane melodie (i vice versa), a to, co doprowadza do szału, to chińska kocia muzyka obowiązująca we wszystkich karczmach. Na szczęście nie trzeba w nich zbyt długo siedzieć.

Liznąłem już trochę też osławionej farmy i jest naprawdę dobrze: w World of Warcraft wbudowano po prostu stareńki tytuł Harvest Moon, włącznie z chodzeniem na targ po ziarna co rano czy też minigrami przy roślinkach, które nie chcą rosnąć. Do tego jeszcze mamy pokaźną grupkę “znajomych” związanych z naszą farmą, którzy obdarowywani odpowiednimi prezentami dają nam coraz bardziej przydatne rolnicze bonusy oraz oczywiście najróżniejsze zadania. Do farmy wrócę na 90-tym poziomie, bo to element endgame’owy.

Zwiedziłem wszystkie nowe instance, jakie oferuje MoP (niestety tylko cztery – w Cataclyśmie było osiem) i muszę przyznać, że trzeba mieć jaja ze stali, żeby robić to, co zrobił Blizzard. Jeden z instance, Stormsnout Brewery (ach, dlaczego nie ma polskiej wersji WoW-a, jakby to brzmiało: Browar Ryjogrzmotów tudzież Burzoryjów) jest jedną gigantyczną zgrywą. Bossowie w postaci piwnych demonów, małpiszony upijające się do nieprzytomności, boss (wielki pawian) imieniem Ook, w którego należy wjeżdżać na beczkach, gigantyczny szczur i setki, tysiące jego podwładnych, których rozrzucamy ciosami pojawiających się na ziemi młotów – naprawdę czułem się jak w czasach początku komputerowej rozrywki. Donkey Kong i ośmiobitowe prościutkie gierki w WoW-ie? Szacunek. Pozostałe instance są nieco bardziej zachowawcze, ale i tak są znakomite. Pałac cesarski robi wrażenie przepychem, świątynia i klasztor też mają swoje świetne momenty.

Jedyne do czego mogę się przyczepić, to za szybkie levelowanie: zwiedziłem dwie i pół strefy (z pięciu) i właśnie zdobyłem 89 poziom. Trzeba będzie te wszystkie questy podociągać do końca zanim zajmę się pracą nad reputacją dla wszystkich nowych frakcji. No i oczywiście przyjaciół z farmy.

Aha, jeszcze jedno. Porzucona, zdawałoby się totalnie poboczna profesja gotowania po dobiciu do odpowiedniego poziomu znienacka dzieli się na sześć ścieżek. I te ścieżki nie wykluczają się nawzajem. Gotuję jak wariat. Fajnie jest.