Zebrałem się w sobie i skończyłem Black Ops II, po drodze prawie się zniechęcając, ale koniec końców doszedłem do wniosku, że to całkiem dobra gra. Zaczyna się niepozornie, czy raczej przesadnie wybuchowo, ale potem jakoś to się wszystko zaczyna tak sensownie układać, że końcówka jest satysfakcjonująca.

Jest to stare dobre Call of Duty, ale z paroma różnicami względem poprzedniczek. Najważniejsza z nich to dodanie misji strategicznych, w których steruje się niewielkimi oddziałami składającymi się z żołnierzy lub robotów i pokazuje im się cele, które mają bronić lub atakować, ale z równie dobrym skutkiem można pokazywać im własną dupę (lub – w moim przypadku – zaciśniętą do białości pięść), ponieważ są debilami. Idą nie tam, gdzie powinni, plączą się, stoją bez ruchu, a wypadkową tych ich wszystkich mądrych zachowań jest masakra z rąk szturmującego wroga. Jedyny ratunek to wcielanie się w konkretnego żołnierza lub robota (akcja przeskakuje błyskawicznie w fpp, fajne!) i własnoręczne osłanianie tych wszystkich półgłówków. Słabe to (i trudne) nawet na normalu, dlatego też na wyższych poziomach trudności wyobrażam sobie, że ten tryb to wszechogarniająca tragedia.

Druga zmiana ucieszy tych, którzy zawsze narzekali na to, że Call of Duty to korytarz i że powinno być więcej swobody. No więc jest więcej swobody. I okazuje się, że poziomy z większą swobodą to dopiero piramidalna nuda! Wynika to z prostego wskaźnika epickich akcji na metr kwadratowy: jeśli damy za dużo metrów kwadratowych, epickich akcji będzie mniej! I niestety jest. Nie podobały mi się otwarte poziomy, chociaż z drugiej strony zachodzenia wroga od flanki nie było w Call of Duty od czasu Call of Duty 2. Niektórym to się może podobać, ja wolę jednak większe stężenie epickich akcji.

Na szczęście tam, gdzie może być epicko, to jest. Budżet wszystkich filmów Michaela Baya nie wystarczyłby na sfilmowanie tego, co dzieje się w Black Ops II. Kolosalne wrażenie robią fragmenty, w których latamy na wingsuitach (oraz ich bardziej bojowych odmianach ze skrzydłami na plecach), a generalnie wszystko naokoło wali się i pali, nierzadko spadając tuż przed naszymi oczami. Jak ktoś lubi – będzie wniebowzięty.

Mnie najbardziej ekscytuje sposób prowadzenia fabuły i wprawdzie jest ona durna jak but z lewej nogi, to już reżyseria zasługuje na growego Oscara. Bardzo przypadła mi do gustu misja, w której gramy przez długi czas bardzo, ale to bardzo wkurzonym głównym panem złym, a potem obserwujemy całą sytuację innymi oczami. Fabuła skacze w erratyczny sposób pomiędzy rokiem 2025 i latami osiemdziesiątymi zeszłego wieku, próżno szukać w niej takiego sensu, jakim charakteryzował się pierwszy Black Ops.

Graficznie jest bieda, ale nie przeszkadzało mi to specjalnie. Niemniej wydaje mi się, że za rok przydałoby się nieco więcej nieco lepszych zmian, niż zaproponował Treyarch.