Wiem, wiem, bardzo się cieszycie, że znowu zaczynam pisać o grze, w którą już nikt nie gra i która wygląda jak kreskówka dla dzieci. World of Warcraft doczekał się jednak dodatku Mists of Pandaria, a mi się strasznie zachciało w niego zagrać, dlatego też wyruszyłem po kolejną już epicką przygodę, oczywiście jak zwykle od zera.

Mój pandaren mnich ma jak na razie poziom 14-ty i ukończył tak zwaną noobownię, czyli krainę, w której zadania zaznajamiają nowych graczy (to jeszcze tacy są?) z mechaniką rozgrywki i w ogóle jest lekko, łatwo i przyjemnie.

Pandy zaczynają, mając pod ogonem całe Azeroth, a zwłaszcza Hordę i Sojusz. Żyją sobie od tysięcy lat na wysepce (wysepce jak wysepce, ale zaraz mi ktoś zarzuci, że spoiluję), ale dostają odpryskiem wielkiej wojny i muszą się zdecydować na którąś ze stron. Jako że jesteśmy w klimatycznym Państwie Powiedzmy Środka, nie ma tu żadnego przymusu i po 12 poziomach wybieramy sobie, czy chcemy grać po stronie Sojuszu, czy też może Hordy.

Decyzja jest zabawna, bo po pierwsze przez pierwsze 12 poziomów nie da się wstąpić do żadnej gildii, po drugie nie da się wysłać sobie przedmiotów dziedzicznych z głównej postaci, a po trzecie bez przerwy trzeba wysłuchiwać na czacie ogólnym płaczów, że ktoś nie może wstąpić do gildii ani wysłać sobie przedmiotów dziedzicznych z głównej postaci.

Sama mechanika rozgrywki mnichem jest dosyć prosta, gość ma pasek energii (taki jak rogue’owie) oraz pasek Chi, energii drugiego sortu, wykorzystywanej przy ciosach specjalnych. Żeby nie było za trudno, Chi przyjmuje cyfrę od 0 do 4, tak więc specjalnie ze specjalami poszaleć nie można. Kto wie, może potem mi się zwiększy.

Tak czy owak największym zaskoczeniem jest dla mnie drzewko talentów, które zostało z gry brutalnie wyrugane. Na jego miejsce pojawił się prościuteńki system “wybierz jedną rzecz z trzech co 15 poziomów”. Z jednej strony szkoda starych buildów, gdzie dyskusje nad jednym drobnym punkcikiem ciągnęły się kilometrami, ale z drugiej i tak wszyscy profesjonalni zawodnicy posługiwali się dwoma-trzema podstawowymi buildami, a dla początkujących graczy huragan ikonek był nie do przełknięcia.

Wyszedłem już z Pandarii, miałem audiencję u króla Stormwindu, przyjął mnie do Sojuszu i wyruszyłem questować sobie do Westfall. Na całe szczęście gdy grałem w Cataclysm w zasadzie zostawiłem w spokoju całe Eastern Kingdoms, więc zadania wypełnia się sympatycznie. Aby sobie doprawić na ostro to całe moje granie, wszedłem w zakład (hi m1sza!) z jednym z kolegów, którzy wciąż w WoW-a grają. Okazało się bowiem, że na mojej głównej postaci jest całkiem sporych rozmiarów wór złota (przysięgam, nie wiem skąd mi się tyle aż tego wzięło). Jeśli nie doleveluję aktualnej pandy do 90-tego poziomu, oddaję bardzo dużą część tego wora. No cóż.

Ach, moja panda nazywa się Smoczywuj i wywołuje entuzjazm grających Polaków. Miała się nazywać Smoczywojownik, ale mi weszło tylko Smoczywoj. Spojrzałem na tego Smoczywoja krytycznym okiem i uznałem, że wygląda jak słowo z błędem ortograficznym, stąd też Smoczywuj.

Następny raport jak będzie o czym raportować. Na razie chce mi się grać. Uprasza się o niekomentowanie, ile gram dziennie.