Tydzień temu miałem level 35, dzisiaj rano popatrzyłem na te same dwie cyferki, ale ustawione w odwrotnej kolejności. Od 58 levelu wybywam już do Outlandów (czyli kosmicznych krain wprowadzonych w The Burning Crusade), bo nagrody za zadania są tam również kompletnie z kosmosu.

Czas zatem na podsumowanie mojej epickiej wyprawy po Azeroth. Postanowiłem, dla celów naukowych, skupić się wyłącznie na strefach w Kalimdorze i w ogóle nie ruszać się do Eastern Kingdoms, co udało mi się z 99,9-procentową skutecznością, gdyż jedno z (wybitnych) zadań przeteleportowało mnie na moment do Stormwindu, gdzie od niechcenia zrobiłem codzienne questy rybaków i kucharzy. Codzienne questy obecne są w grze już od poprzedniego dodatku, ale ciągle mi się podoba to, że dzień w dzień losuje się coś innego z puli dziesięciu, a czasami i więcej zadań.

Anyways, zwiedziłem dość dokładnie Kalimdor, idąc trasą Gilneas (startowa zona wilków) – Ashenvale – Stonetalon Mountains – Southern Barrens (bo Barrens jest teraz podzielone na dwie części, północna dla hordziaków, południowa dla sojuszu) – Dustwallow Marsh – Thousand Needles – Tanaris – Un’goro Crater. Wszędzie są nowe questy, wszędzie są nowe questowe huby i nowe nagrody za zadania, wszędzie jest znacznie-ZNACZNIE fajniej niż kiedykolwiek wcześniej. Podobno wyjście do Outlandów po tej miazdze, jakiej dostarcza teraz vanilla (czyli WoW bezdodatkowy) jest traumatycznym doświadczeniem.

Najlepiej z tych wszystkich stref bawiłem się w Stonetalon Mountains (o czym pisałem w poprzedniej części) oraz Thousand Needles, które na skutek kataklizmu zostało całkowicie zalane wodą. Tylko pozornie jest to niewygodne: po kilku mokrych questach dostaje się tutaj na własność łódkę z silnikiem (oraz obowiązkowymi świątecznymi lampkami) i rakietowe płetwy w komplecie z kaskiem na wilczy łeb. I potem zaczyna się jazda zupełnie już bez trzymanki, bo główni zleceniodawcy to gobliny i gnomy, a ci zawsze mają cudowne pomysły typu przygotowywanie lodów z przemielonych robali (silithidów w świecie WoWa). W jednym z zadań pojawia się też kapitalne rozwiązanie w postaci questgivera, który walczy u naszego boku (powtórzono ten patent w Un’goro potem), oczywiście w biegu wypłacając nagrody za questy i dając nowe zadania.

Im dalej w las, tym więcej drzew jednak: Tanaris było fantastycznie przebudowane (woda podeszła pod Gadgetzan, no i wreszcie otworzyli tam arenę), ale już Un’goro jest po prostu za mało przerobione – prawdopodobnie dlatego, że w vanilli była to jedna z najlepiej zaprojektowanych stref. Parę fajnych zadań jednak dodano, a konną ucieczkę przed megalitycznym dinozaurem z jednoczesnym obrzucaniem go kamieniami (i kawałkami zbroi z rozpaczliwie rozbierającego się rycerza, współjeźdźca w tej misji) zapamiętam na długo.

Instance’e sobie odpuściłem, żeby znowu się levelowo nie rozjechać z questami, chociaż raz poszedłem do Dire Maul (biblioteka, oczywiście się zgubiliśmy). Zabawna sprawa jednak – jako prot warrior byłem na PIERWSZYM miejscu w zadanym damage, co pokazuje, jak głęboko ta klasa została przebudowana i jaką daje frajdę wyskakującymi dużymi numerkami.