Próbowałem kiedyś pograć w Demon’s Souls na PlayStation 3, ale mnie kompletnie pokonało i poddałem się po parunastu minutach. Mimo tego postanowiłem zmierzyć się z sequelem, reklamowanym jako gra trudna. W moim odczuciu jej celem jest wyłącznie wyprowadzenie grającego z równowagi.

W Dark Souls można bowiem zginąć podczas pojedynku ze zwykłym cieciem z włócznią – wystarczy się nie zasłonić, a już połowa energii idzie w cholerę. Napojów energetycznych mało, a powrót do ogniska służącego za checkpoint powoduje odrodzenie się wszystkich przeciwników (poza bossami, chociaż tyle).

System walki jest jak na razie bardzo interesujący, chociaż już widzę błąd w założeniach, który popełniłem podczas tworzenia postaci – jako miłośnik paradowania w paradnej zbroi wybrałem sobie panią (zawsze gram paniami) rycerkę i cóż się okazało? Otóż przewrót w zbroi płytowej w Dark Souls wygląda jak wykopyrtnięcie się na ziemię, a potem zbieranie się z niej przez zbyt długie dwie sekundy.

W związku z powyższym dopiero rozebrawszy panią do gaci udało mi się pokonać pierwszego bossa, bo wreszcie mogłem wykonywać jako-takie przewroty i uniki (a i tak mi przylał tą swoją pałą). Pierwszego bossa, dodajmy, którego się spotyka w ósmej minucie gry, i na którym zginąłem równe dziesięć razy zanim wykombinowałem, żeby się rozebrać. W grze, nie przed telewizorem.

Gra ma bardzo rozbudowany system parametrów, nie pamiętam już, w której grze wisiałem tak długo nad ekranem ich podnoszenia (przy okazji nie rozumiejąc połowy z nich). Potem niestety napotkałem wielkiego czarnego rycerza, który dwoma ciosami mnie położył, a potem jeszcze raz mnie położył, aż wreszcie trzy czy cztery razy później zaczęli mnie kłaść przeciwnicy stojący na mojej drodze do niego, bo zaczynałem odczuwać zmęczenie i frustrację.

Dość mocno podminowało mnie to Dark Souls i wyłączyłem je ze złością, ale najlepsze jest to, że mimo porażek, mimo braku czasu i mimo frustracji, jaką ta gra celowo wywołuje, wciąż chce mi się w to zagrać. Chociaż dzisiaj chyba akurat ominę pana czarnego rycerza, bo nie zwiedziłem jeszcze jednej ścieżki.

Właśnie – zwiedziłem. Ponieważ gra jest hardkorowa, to po pierwsze nie ma w niej żadnej mapy (zaś podpowiedzi są śladowe), a po drugie wszelkie manipulacje z ekwipunkiem wykonuje się w czasie rzeczywistym, co bywa niezdrowe, jeśli ktoś się do nas zakradnie. Ogólny klimat rycersko-zombiakowaty sprzyja jednak takiemu niepokojowi i wszystko trzyma się kupy, mimo że to japońska gra (a zwykle japońskich gier nie rozumiem). Bardzo podoba mi się na razie system pozostawiania notek przez innych graczy, nic tak nie motywuje jak napis “Death ahead” na podłodze.

Jeśli zatem chcecie dostać wpierdziel od konsoli i narzekacie, że współczesne gry są za łatwe i zbyt banalne, spróbujcie Dark Souls. Wczoraj wieczorem gra wyprowadziła mnie z równowagi (kompletnie, do stanu “zaraz to wywalę do kosza”), a dziś robię kolejne podejście. Może trochę pogrinduję sobie stwory, starając się nie ginąć… bo wiecie, po śmierci postać gubi wszystkie duszyczki (pełniące funkcję punktów doświadczenia) i trzeba po nie pójść, coś jak z ciałem w Diablo II. Gorzej, jak się zginie po drodze… może jednak zrobić nową postać…