Każdy trzydziestolatek jest zahartowanym zawodnikiem, który dzień w dzień rywalizuje jeśli nie w wyścigu szczurów w robocie, to chociaż na siłowni przy sztandze. Dlatego też każdy trzydziestolatek czuje od czasu do czasu wewnętrzną potrzebę sprawdzenia się w rywalizacji z innymi nawet podczas oddawania się swojej ulubionej rozrywce, czyli w naszym przypadku grom komputerowym i konsolowym. Niestety – przynajmniej u mnie – tak często kończy się to kubłem zimnej wody prosto na rozpaloną od emocji czaszkę, że poza fppami, w który zwyczajnie jestem dobry, nie widzę sensu próbować jakiejkolwiek rywalizacji online.

Bo przegrywanie mnie wkurza. Naprawdę. Ktoś kiedyś powiedział całkiem mądrze, że ten, kto gra w jakąś grę przeciwko innym i twierdzi, że robi to dla przyjemności, jest pieprzonym kłamcą. Bo gra się po to, żeby wygrać. Play to win.

Dlatego też moja męska duma poczuła się wczoraj strasznie urażona, gdy wszedłem sobie w tryb online w Fight Night 4 i doświadczyłem czegoś, czego przy najszczerszych chęciach nie sposób było nazwać symulacją meczu bokserskiego. Ludzie wyczuli już bowiem, w jaki sposób liczone są parametry zawodników (i w jak zły sposób są liczone), czego efektem jest kuriozalna, nieprzerwana młócka. Pierwsze skojarzenie miałem z Benny Hillem i poklepywaniem dziadka po łysej głowie, i tak mnie to wspomnienie rozbawiło, że aż mnie znokautowali. Leżałem na deskach przez pięć czy sześć kolejnych walk, coraz bardziej się wkurzając na to, że nie mogę się sam zmusić do takiego z przeproszeniem napierdalania, jakie demonstrują moi rywale. Bloki, jakieś kontry, coś kombinuję, a i tak kończy się tak, że przy 120 prostych i 40 haymakerach (statystyki z pierwszej rundy) nie jestem w stanie wyłapać i uniknąć wszystkiego, a potem już jestem za słaby i mam za mało punktów na odnowienie zawodnika, więc dostaję bęcki na samym początku drugiej rundy.

Tak mnie to okropnie wkurwiło, że wyłączyłem w cholerę konsolę i rozważałem wyrzucenie przez okno płytki z grą, ale singleplayer jest niezły (napiszę o nim osobno, albo massca napisze, bo też gra). Żeby ochłonąć, poszedłem sobie do peceta, popykać w CoD4 i okazało się, że cyborgi atakują mnie ze wszystkich stron. Na serwerze zawsze jest taki przynajmniej jeden – koleś, który trafia we wszystko w biegu i gdy ja mam najlepszy wynik w drużynie przegrywającej rzędu 25:15, to on ma w wygrywającej 52:8. Nie uważam się za słabego gracza i czasami samemu uda mi się coś wykombinować i wykręcić 20 fragów z rzędu, ale jeśli udaje się to komuś innemu, niezmiennie mnie to denerwuje. Na dodatek obecność cyborga na serwerze bardzo zaburza równowagę i wszystkich doprowadza do białej gorączki.

Dlatego też liczę na to, że w coraz większej ilości gier będą implementowane mechanizmy pozwalające na granie z ludźmi o podobnym poziomie. Wczoraj FN4, z moją fantastyczną historią walk 0-3, kazał mi walczyć z kolesiem, który był 24 w rankingu światowym i miał mniej więcej 120 walk wygranych i 2 przegrane. Dzięki za takie granie. Nie jestem cyborgiem.