Ostatnie dwa tygodnie spędziłem w trybie zwanym przez muzyków “unplugged”. Znużony nieco brakiem dobrych gier, zachęcony piękną pogodą i ogólnie czujący przypływ sił witalnych płynących z centrum Układu Słonecznego postanowiłem odłączyć się od cywilizacji – przynajmniej w takim stopniu w jakim otacza mnie ona na codzień.

Na początek tydzień w Egipcie na kitesurfingu. Sport polecam każdemu, komu jeszcze garb od grania na plecach nie wyrósł. Rozrywka znakomita, przydaje się dużo umiejętności nabytych jako gracz – na przykład wyczucie laga, który ma latawiec w stosunku do kierującego nim drążka.

Po pływaniu czekała na nas wyborna kolacja w sympatycznym hotelu, kolejnych parę darmowych piw i … na tym atrakcje w Egipcie się kończą, słońce zachodzi o 19.30 i do pełni szczęścia mi i kumplowi zabrakło jedynie dobrej gamingowej sesji. Na początku planowaliśmy zabrać Xboxa, żeby każdy dzionek kończyć solidną porcją FIFY, niestety hotel oferuje przedpotopowe telewizory CRT na których niewiele widać, więc pomysł upadł. Brak grania na konsoli chcieliśmy zrekompensować jakąś wspólną rozkminką nad RTSem na wypaśnym laptopie, jednak pojawiły sie problemy z instalacją i koniec końców ja zostałem z Pegglem na iPoda w ręku, a przyjaciel z książkami historycznymi. Pewien niedosyt pozostał…

Po tygodniu bliskich kontaktów z woda, słońcem i plażą wróciłem do kraju sprawdzić co w firmie słychać, po czym czmychnąłem szybko na Openera – również w wersji “unplugged” czyli z namiotem i grupą najlepszych przyjaciół. Wyjazd był przezajebisty towarzysko, udany muzycznie i ciekawy socjologicznie.

Otóż jedynym mankamentem całej strony organizacyjnej festiwalu okazał się brak … prądu. Było wszystko czego do przeżycia na takiej imprezie potrzeba – piwo, grill, muzyka, słońce, trawa pod dupą, prysznice z ciepłą wodą, nawet namioty XBOXA z grami – brakowało tylko prądu. A konkretnie możliwości podładowania telefonu. Ten z kolei był niezbędny do odnalezienia się z przyjaciółmi w 60-cio tysięcznym tłumie. Oczywiście organizatorzy zapewnili kampingowiczom namiocik z całą masą przedłużaczy, jednak dopchać się do wolnej wtyczki było bardzo trudno. Z jednej strony była to okazja do nawiązania nowych kontaktów towarszyskich, z drugiej strony co to za atrakcja siedzieć i gapić się na  ładujący telefon w tłumie innych, spoconych i zniecierpliwionych imprezowiczów. Pewien operator komórkowy przygotował dodatkowe sejfy-ładowarki, jednak było ich kilkanaście na kilkadziesiąt tysięcy ludzi z kempingu i podłączenie się tam z telefonem graniczyło z cudem.

Tak więc plan życia w trybie “unplugged” szybko zrealizowałem w pełni, spędzając ostatnie dwa dni festiwalu bez telefonu. Przeżyć przeżyłem, znajomych jakoś zawsze odnalazłem, a przede wszystkim uświadomiłem sobie jak bardzo jesteśmy już uzależnieni od wszelkiej maści urządzeń napędzanych energią elektryczną. Aparaty, ajpody, telefony, konsole, laptopy, netbooki i inne cuda techniki padają jak muchy bez życiodajnego zasilania. A my razem z nimi. Co na krótszą metę jest zajebiste, bo można bez stresu wyciągnąć się na trawie czy plaży, zaczerpnąć łyk zimnego piwa i  z głowy automatycznie spadają nam takie obowiązki jak pogoń za gamerscorem, spinka na oryginalne statusy na facebooku, upierdliwe SMSy od ludzi z którymi jednak NIE chcemy się zobaczyć na Hajnekenie, lawina wiadomości o śmierci ostatnich kawałków znanego kiedyś piosenkarza czy – oczywiście – aktualizacja bloga o grach w które się ostatnio nie grało…

Ale starczy. Na dłuższą metę chcę znowu poczuć się częścią współczesnej cywilizacji. Uzależnienie od prądu i wszystkiego co napędza jest zbyt silne. Chcę znowu mieć pod palcami wszystkie moje gadżety . Chcę zagrać w Fight Night 4, którego kupiłem wczoraj i w BFa1943 którego będę ściągał dzisiaj. Na blogu o grach chcę napisać posta nie o grach. Na Facebooku chcę obejrzeć fotki z wakacji. Jestem elektro junkie. Podładowałem się energią słoneczną, czas w żyły wpuścić prąd. Power is back…