Uf. To właśnie odczułem po skończeniu Crysisa 2 – ulgę, że to już wreszcie koniec. Podobnie jak bolała mnie dupa po maratonie kinowym Ojca chrzestnego, tak i tutaj miałem już po prostu dosyć – bo shooter, który ma 19 niekrótkich rozdziałów i który zajmuje grubo ponad 10 godzin w singlu to po prostu przesada, choćby nie wiem jaki był dobry.

A ten o dziwo faktycznie jest dobry. Niemiecka gra o obcych atakujących Nowy Jork teoretycznie powinna być jakimś krapiszczem, ale na szczęście crytekowcy stanęli na wysokości zadania i zaserwowali w miarę strawną fabułkę. Czuć wprawdzie amerykańską rękę (to wcale niedobrze, że ją czuć), ale nie na samej rozwałce ani salutowaniu fladze gra się skupia. Jasne, jasne, jest Zły Rząd, który chce Zbombardować Statuę Wolności, jest naukowiec, są dwie antagonistyczne postacie z dwóch różnych agencji – ale jakoś da się przez to przebrnąć bez odkładania mózgu na półkę.

Czym jest ta gra? To przede wszystkim skradanka – otwarta walka kończy się zgonem na tyle często, że już po paru etapach nie robiłem nic innego tylko łaziłem w niewidzialności i wbijałem komu popadnie nóż w plecy. Predatorowy efekt takiego stylu twórcy podkreślają idealnie – faktycznie przeciwnicy gubią się, gdy nagle znikamy, a do tego jeszcze jak znikamy, to słychać terkotanie, charakterystyczny dźwięk ze wszystkich predatorowych filmów. Strój, w którym pomykamy, nieco zmienia starożytne zasady fppów, dzięki czemu poza znikaniem można jeszcze sadzić królicze susy, pomykać prędko niczym wiewiórka oraz oklejać się pancerzem, gdy tylko mamy ciepło w nanogaciach. Oczywiście zdrowie i bateria stroju same z siebie się odnawiają, ale tutaj to nawet pasuje.

Łowimy sobie najpierw ludzi, potem obcych, a potem coraz większych obcych, niestety – wszyscy mogliby spokojnie być ludźmi, bo twórcy postanowili zrobić humanoidy na dwóch łapach, za to z ośmiornicą zamiast głowy. Ani to straszne, ani nie wymusza jakichś nadzwyczajnych taktyk – ot, walić w ośmiornicę. Przy czym walić jest z czego, giwer jest całkiem sporo i wprawdzie tylko trzy z nich nadają się do czegokolwiek, to twórcy wiedzą o tym dobrze i co chwila nas uzbrojenia pozbawiają, żebyśmy przypadkiem za dobrze się nie poczuli z tym Mike’iem lub M60, a najlepiej z obiema giwerami naraz.

Graficznie – jak na konsolę oczywiście – Crysis 2 odsadza konkurencję na kilometry, to najładniejsza konsolowa gra jaka istnieje, a przynajmniej shooter. Owszem, nie ma tu otwartego świata jak w jedynce, dzięki czemu mój Xbox w ogóle był to w stanie odpalić, ale z drugiej strony nie uważam tego za wadę, bo Crysisa jedynki nie skończyłem właśnie przez tę śmiertelnie nudną otwartość, a w konsekwencji brak epickich akcji. Dwójka może nie jest aż tak epicka jak Call of Duty i jego bomby atomowe, a epickie momenty zwykle sprowadzają się do wiszenia na pręcie nad przepaścią, ale jest wyraźnie lepiej niż poprzednio.

Z rzeczy irytujących, chociaż głównie otoczenie: nie da się wyłączyć gadającego stroju, z którym się symbiotycznie integruje główny bohater, w związku z czym średnio 10 razy na minutę słychać “cloak enabled” lub “maximum armor”, co nawet najbardziej pogodzonego ze światem ascetę doprowadziłoby do ugryzienia się w łokieć ze złości. Poza tą wpadką udźwiękowienie jest szokująco dobre, a muzyka Zimmera zostaje w głowie na długo. Zupełnie odwrotnie niż zakończenie fabuły, które jest słabe. Na szczęście prowadzący do niego ostatni etap zaciera złe wrażenie.

Crysis 2 zatem idealnie nadaje się do grania chwilowego, po 2-3 etapy dziennie – więcej nie ma sensu przyjmować, bo robi się tutaj w kółko to samo. Wprawdzie miłośnicy przeliczania inwestycji w grę na godziny z nią spędzone będą wniebowzięci, ale ja wolałbym coś bardziej treściwego. Niemniej w odpowiednich dawkach podobało mi się i polecam.