Po trzech czy czterech misjach głównego wątku fabularnego czasu na króciutkie podsumowanie nowego Juareza. O dziwo nie jest aż tak tragiczny, jak wszyscy by chcieli, natomiast zawód jest dość silny.

Największy ból to zmiana realiów. Kowbojsko ta gra się doskonale broniła, feel broni, prędkość poruszania się – ale teraz jesteśmy we współczesności i musi być szybciej. A żeby było szybciej, to engine musi wyrabiać. I ledwo wyrabia w callofdutowym tempie.

Najbardziej satysfakcjonujące bronie to – zgadliście – rewolwery. Karabiny, strzelby, pistolety maszynowe – wszystko tu stara się być szybkie, ale mu to nie wychodzi. Biegam zatem z rewolwerem i o dziwo świetnie się bawię (na hardzie, 100 punktów gamerscora piechotą nie chodzi), nawet podczas naprawdę złych sekwencji za kierownicami samochodów. Fury zachowują się jak pudełka z przyczepionymi kółkami centralnie pod spodem, czy też jak… konie. Tak, ta gra naprawdę powinna się toczyć na prawdziwym Dzikim Zachodzie.

Samo granie jest jednak zadziwiająco przyjemne. Misje są jak na razie świetnie przemyślane i fajne jest to, że nie trzeba w kółko w nich strzelać – a to się łazi gdzieś i przesłuchuje, od czasu do czasu trzeba komuś obić twarz w walce na pięści, przed chwilą kogoś goniłem… urozmaiceń sporo, a poziom trudności całkiem w porządku. Świetny jest patent z trójką bohaterów i tym, że każdy z nich ma swoje własne cele. Owszem, scenki przerywnikowe nie grzeszą pięknością, a bohaterowie są dość brzydcy, ale po LA Noire już zawsze będę tak pisał. Fabuła jest odpowiednio głupia, natomiast ucho obraża koszmarnie przerysowany voice-acting.

Domyślam się, czemu gra dostaje tak niskie oceny – bo robi FATALNE pierwsze wrażenie. Osoba, która podjęła decyzję o stworzeniu wszystkich napisów (w tym menu głównego) w rozpikselowanych jednobarwnych literkach rodem z ośmiobitowych gier powinna zdrowo kopnąć się sama w tyłek i nie robić więcej takich rzeczy. A to jest właśnie to, co recenzenci widzą jako pierwsze. Odruch? “O kurde, ale to jest paskudne, cała gra też taka będzie?” – takie pierwsze wrażenie naprawdę trudno zmazać.

Sądziłem, że przygodę z CoJ-em skończę prędko, ale na razie zanosi się na to, że go skończę. To taki typowy mocny średniak, wydaje mi się, że lepszy od Homefronta. Ale to jednak ta liga, a nie Call of Duty – ale i też nie Terrorist Takedown.

Na CoJ 4 poproszę zajebisty kowbojski klimat, kapelusze, Meksykanów i pojedynki. Żadnych homeboyów w LA.