Po poprzednim Call of Duty (Black Ops III) byłem niezwykle zawiedziony. Niestety nie napisałem o tym na blogu, więc nie mam do czego linkować, ale musicie mi uwierzyć na słowo – to było najgorsze Call of Duty w historii, a grałem we wszystkie odsłony serii, nawet na starych konsolach (i mam tu na myśli Playstation 2, a nie Playstation 3). Dlatego też Infinite Warfare nie interesowałem się specjalnie, zakładając że jest to tak samo nieprzemyślany, przesadnie futurystyczny tytuł, jak Black Ops III.

Ponieważ jednak Infinite Warfare znalazłem pod choinką, postanowiłem dać mu szansę. Dość szybko okazało się, że autorzy z Infinity Ward (bo w tym roku to oni odpowiadali za Call of Duty, nad marką pracuje kilka studiów) najlepiej czują, o co w Call of Duty chodzi i zaserwowali mi tak nieprawdopodobnie amerykańskie przeżycie, że do teraz ręka składa mi się sama do salutowania. I to wcale nie jest zła rzecz, trzeba się tylko odpowiednio nastawić.

Fabuła jest tak samo durna, jak we wszystkich filmach o superbohaterach i superłotrach, chociaż teoretycznie nie mamy tu świata Marvela. Jest więc sobie Ziemia i jej pozaziemskie kolonie. Kolonie, jak to kolonie w zwyczaju mają, zaczynają się buntować, ale zamiast zalewać Ziemię falą migrantów, postanawiają zmazać Ziemię i jej mieszkańców z powierzchni Ziemi. Za dużo Ziemi w poprzednim zdaniu. W każdym razie cudownie skracający się po polsku Front Obrony Kolonialnej to ci źli, a Ziemia to ci dobrzy.

Absurd goni w tej grze absurd, ale te absurdy idealnie do siebie pasują i składają się na produkt, który moim zdaniem powinna sygnować US Army, tak bardzo jest patriotyczny. Oto FOK atakuje Ziemię podczas największej w historii parady ziemskich statków kosmicznych. Parada odbywa się w Genewie, mieście wielce znanym ze swoich militarnych aspiracji. FOK masakruje Ziemian dzięki swojemu gigantycznemu statkowi Olympus Mons oraz fortelowi, chociaż dzisiaj nazwalibyśmy ten fortel atakiem terrorystycznym.

Z zasadzki umyka jedynie para statków kosmicznych, na jednym z nich znajduje się główny bohater gry Reyes, który dość prędko zostaje jego kapitanem. Właściwa gra zaczyna się od tego właśnie momentu i dzieli się na misje piesze, misje kosmiczne oraz misje lotnicze (te z kolei podzielono na zadania w próżni oraz niekoniecznie w próżni). Duża część zadań to misje opcjonalne, ale tak mi się w to dobrze grało, że zrobiłem wszystkie misje poboczne, zanim zabrałem się za wątek główny. Odkryłem przy okazji kilka perełek, jak choćby zadanie z pełnoprawnym stealthem, kiedy to chowamy się po kątach, zabijamy z zaskoczenia maruderów i łazimy po całym statku we wrogim mundurze, pilnie obserwując wskaźnik pokazujący poziom zaniepokojenia przeciwników. Zadania lotnicze nie przypominają niestety Tie Fightera (a szkoda), ale są rozsądnym kompromisem pomiędzy uproszczeniami, a symulacją lotu kosmicznym myśliwcem.

Czemu grało mi się w ten tytuł aż tak dobrze? Bo to stare, dobre Call of Duty pod względem mechaniki. Nie ma tu ani jednej broni laserowej, wszystkie karabiny wyglądają jak coś, co mogłoby już dzisiaj powstawać na deskach kreślarskich film zbrojeniowych. Karabiny mają idealnie dobraną moc i wszystkie dudnią dokładnie tak, jak dudnić powinny (nawet gdy latamy w próżni, ale przymknąłem na to oko). Do tego nasz bohater nie jest przesadnie przepakowany technologią – ot, ma hełm z wyświetlaczem, czasami plecak odrzutowy o bardzo ograniczonej mocy albo jakąś linkę z hakiem – nie ma tu nic nadzwyczajnego. Prawdę mówiąc gra jest dużo mniej futurystyczna od Black Ops III czy nawet Advanced Warfare, z dokładnością do statków kosmicznych i robotów oczywiście. Ale serwuje przyszłość, w którą jestem w stanie uwierzyć, w przeciwieństwie do tych dwóch tytułów.

Twórcy postarali się również o to, żeby tempo gry stale się zmieniało i nie galopowało bez kontroli, jak to miało miejsce w Black Ops III. Tutaj mam poczucie brania udziału w precyzyjnie wyreżyserowanych wydarzeniach, podczas których czasami jest trochę miejsca na improwizację, ale nie zostawiono mnie samemu sobie. W scenariuszu pełno oczywiście wielkich eksplozji, dramatycznych poświęceń, honoru, dumy, łez i uniesienia. Muszę jednak przyznać, że podano to w tak konsekwentnej formie, że już po chwili przestaje to razić.

Duży udział ma w tym wielka dbałość o szczegóły. Postacie porozumiewają się amerykańskim slangiem wojskowym, doprowadzonym niemal do absurdu, ale dziwnie pasującym do sytuacji. Jeśli ktoś coś melduje Reyesowi, ten zawsze musi odpowiedzieć. Albo “roger”, albo “affirmative”, albo “copy that”, albo jeszcze jakąś inną formą wojskowego potwierdzenia. Dialogi przez to przypominają szybkie wymiany ognia, co oczywiście idealnie współgra z tempem rozgrywki, ale z czego autorzy potrafią też sobie zażartować, przyznając jedno z tajnych osiągnięć za przerwanie przydługiej przemowy jednej z postaci.

Pierwszy raz w historii Call of Duty postaci nie są kartkami papieru i nie zapomniałem ich wszystkich w dziesięć minut po zakończeniu gry. Reyes ma kij w tyłku i jest niepoprawnym amerykańskim bohaterem, u swojego boku ma niejaką Salter, jeszcze twardszą od niego panią komandos, ale napięcie (połączone z zażyłością) pomiędzy tymi postaciami fajnie niesie fabułę, zwłaszcza w misjach pobocznych. Cała plejada postaci drugoplanowych również zapada w pamięć – robot E3N (zwany Ethanem), przewrotnie najbardziej ludzka ze wszystkich postaci w grze, niedowierzający mu sierżant Omar, bosman Gator – to wszystko dobrze przemyślane, świetnie napisane postaci. Nie ma między nimi wielkiej chemii, bo to w końcu amerykańska gra wojenna, ale zróżnicowanie bohaterów przywodziło mi na myśl stary film Złoto dla zuchwałych, gdzie mimo jednakowych mundurów i celów całe towarzystwo nie zlewało się w jedną szaro-zieloną masę. Call of Duty: Infinite Warfare robi to podobnie.

Nie tknąłem nawet jeszcze trybu zombie, nie ruszyłem trybu sieciowego (i raczej nie ruszę, bo pochłania mnie coś innego, o czym niebawem napiszę), ale już sama kampania singlowa sprawiła, że uważam Call of Duty: Infinite Warfare za jedną z bardziej udanych odsłon CoD-a ostatnich lat. A już na pewno najlepszą na konsolach nowej generacji. Szkoda, że (rzekomo) sprzedaje się źle.