Battlefield 1 obarczony był dużym ryzykiem. Przeniesienie akcji w czasy pierwszej wojny światowej to wprawdzie nieco mniej szalony pomysł niż pokazywanie starć współczesnych policjantów i złodziei (Battlefield Hardline), ale i tak mocno ryzykowny, zwłaszcza gdy konkurencja odlatuje w przyszłość statkami kosmicznymi wielkości małych miast. Pierwsza wojna to niemal zupełny brak efektownych technologii, tylko przede wszystkim krew, pot i łzy, z dużą przewagą krwi. Po kilkunastu porządnych godzinach (a pewnie i większej liczbie, wolę nie sprawdzać) jestem gotowy powiedzieć, a może i nawet wykrzyczeć – to najlepszy Battlefield, w jakiego kiedykolwiek grałem, a grałem dużo w każdego.

W tym wpisie zajmę się wyłącznie trybem sieciowym, bo to on jest od zawsze najważniejszy w Battlefieldach. Dla tych, którzy znajomość z Battlefieldem zaczęli od tego nieszczęsnego Hardline’a – Battlefield to gra o starciach wojennych, podczas których dwie armie walczą ze sobą na ziemi, wodzie, lądzie i w powietrzu za pomocą najrozmaitszych narzędzi służących do zabijania. Battlefield 1 nie daje nam tych narzędzi aż tak dużo, jak Battlefield 4 (w moim odczuciu najlepszy z poprzednich Battlefieldów), ale po sięgnięciu do militarnych prototypów i eksperymentów udało się autorom sklecić całkiem zgrabną nawalankę.

Pierwsza rzucająca się w oczy zmiana to częściowe wyeliminowanie problemu, jakim jest zbyt silny wojak zasiadający w zbyt potężnym sprzęcie. Wszystkie czołgi i samoloty pojawiają się tutaj od razu z kierowcą/pilotem za sterami. Pilot i kierowca mają znacznie słabszą broń i sprzęt od pozostałych żołnierzy, więc nie ma irytujących sytuacji, w których samolot jest porywany tylko po to, żeby szybko przemieścić się inżynierem na drugą stronę mapy i zająć już na piechotę newralgiczną flagę.

Zmiany są znacznie głębsze i nie dotykają tylko pojazdów. W tej odsłonie Battlefielda, jak zwykle zresztą, sporo pozmieniano w klasach postaci, tym razem całkowicie eliminując sapera, za to rozprzestrzeniając jego dotychczasowe umiejętności po pozostałych klasach żołnierzy. Tym razem mamy do dyspozycji szturmowca, medyka, snajpera i wsparcie, nie licząc klas elitarnych, które jednak nie potrafią samodzielnie wygrać bitwy, jak bywa to w Star Wars Battlefront.

Inaczej niż zwykle, umiejętności klas częściowo się pokrywają. Ponieważ w Battlefieldach zwykle zajmuję się niszczeniem pojazdów, szybko przekonałem się, że nie ma jednego oczywistego wyboru. Szturmowiec ma porządne wyposażenie przeciwpancerne, ale i przeciwpiechotne, medyk poza klasycznym leczeniem potrafi też walić granatami nasadkowymi, wsparciowiec oczywiście szyje z karabinu maszynowego, ale ma też przylepne ładunki wybuchowe z bardzo krótkim lontem, a snajper potrafi załadować do swojego karabinu specjalne pociski, które wprawdzie nie stanowią wielkiego zagrożenia dla kierowców i pilotów, ale mogą stanowić kroplę, która przelewa czarę.

Najważniejsze jest jednak w Battlefieldzie poczucie, że bierze się udział w wielkim, epickim starciu i Battlefield 1 na tym froncie nie ma sobie równych. Świat naokoło nas wybucha, a my w panice staramy się nie zginąć. Czyli zginąć jak najpóźniej się da.

Duży w tym udział mają niesamowite efekty specjalne, które błyszczały już wprawdzie w poprzedniej grze firmy DICE (Star Wars: Battlefront), ale to, co się dzieje w Battlefieldzie 1, deklasuje wszystko, co dotychczas w grach widziałem i słyszałem. Niesamowicie soczyste wybuchy, walące się domy i płonące żywym ogniem czołgi, panicznie wycofujące się z pola bitwy w poszukiwaniu paru sekund wytchnienia, podczas których można dokręcić śrubkę tu i tam… a do tego jeszcze odgłosy burzące ściany w mieszkaniu i zmuszające mojego sąsiada do uprzejmego, aż stanowczego w nie stukania… tak, to jest właśnie Battlefield, którego szukałem.

Każda z bitew to zestaw wspomnień, którego nie powstydziłaby się pełnoprawna gra. Do losowości ludzkiej dołożono bowiem jeszcze losowość pogodową. Gdy na mapie pustynnej zrywa się burza piaskowa albo gdy znienacka cały poziom spowija mgła, kończą się złote czasy snajperów, a zaczyna zupełnie inny rodzaj rozgrywki. Czołgiem przekradam się na drugi koniec mapy i znienacka walę do wieży, w której kryje się kilku żołnierzy wroga. Wieża, naruszona już mocno nalotami i ostrzałem artylerii (tej niestety mamy jedynie stacjonarne stanowiska), wali się w gruzy. Dostaję znienacka granatem przeciwpancernym, maszyna zaczyna się palić, wyskakuję ze środka i staram się nie rzucać w oczy, leżąc plackiem w rowie nieopodal. Spada mi na głowę samolot.

Battlefield 1 podczas swojej kampanii reklamowej nie sprzedał w dostatecznym stopniu tego, co go wyróżnia na tle konkurencji (i wszystkich poprzednich części gry) – tu daje się zniszczyć prawie wszystko. Przejeżdżanie czołgiem przez budynki przypomina najlepsze sceny z filmów wojennych z Kompanią braci na czele, a oklejenie kamienicy dynamitem po to, żeby wykurzyć z niej snajperów (wykurzyć do nieba, dodajmy) to frajda, jakich mało. Dlatego też mapy pod koniec bardziej intensywnych rozgrywek nijak nie przypominają tego, co znajdowało się na nich na początku, zwłaszcza gdy do akcji wkroczą tak zwane behemoty, czyli potężne maszyny, przyznawane tej stronie, która sromotnie przegrywa. Na polu walki pojawia wielki pociąg pancerny, pancerny zeppelin z paroma stanowiskami ogniowymi lub potężny okręt wojenny – potrafi to dramatycznie zmienić wynik meczu. Inaczej niż już się przyzwyczailiśmy, behemotami można jeździć, latać i pływać, gdzie się tylko chce. Chociaż oczywiście pociąg z torów nie zjeżdża, a szkoda.

Na niedobór atrakcji nie sposób narzekać. Wróciły stare tryby rozgrywki wsparte strasznie fajnym, mocno fabularyzowanym trybem Operacji, w którym jedna strona broni kilku flag (czyli skrzynek, weterani Battlefielda pamiętają), a linia frontu przesuwa się w zależności od postępów atakujących. Wszystko okraszone jest scenkami przerywnikowymi i sprawia wrażenie czegoś więcej niż zwykłe sieciowe okładanie się po łbach.

Dobór map jest świetny. Jako że gra pokazuje pierwszą wojnę światową na najróżniejszych frontach, autorzy mogli puścić wodze fantazji i kreatywności. Jest więc gęsty las liściasty, który nieprzyjemnie przypomina Endor w pierwszej chwili, ale gdy zaczyna się wojna o wiadukt z wykolejonym pociągiem, weterani Battlefronta zapomną o tym skojarzeniu. Są pustynne mapy z wioskami na środku, jest rusherska, ciasna, bliskowschodnia mapa, ale są też okopy pełne błota i gazu musztardowego (trzeba zakładać maski gazowe) na nieco bliższym nam froncie. Strzelanina w dopalających się resztkach zeppelina czy może zacięta walka na ulicach miasteczka, a może ganianina po ciasnych korytarzach dworku? Atmosfera i skala rozgrywki zmienia się z mapy na mapę.

Trudno się wobec tego dziwić po pierwsze długości tego wpisu, a po drugie temu, z jakim oddaniem strzelam z dziwacznych karabinów, przypalam tyłki miotaczem płomieni i zdobywam (i tracę) kolejne flagi. Taka gra jak Battlefield 1 zdarza się raz na parę lat i wprawdzie gdzieś tam w środku żałuję, że akcja gry nie toczy się podczas kolejnej wojny światowej, gdzie dobór broni i wynalazków był znacznie szerszy, ale nie zamierzam narzekać. To najlepszy Battlefield w historii serii. Grajcie w niego i zacierajcie ręce na następne.

Jeszcze postscriptumowo wspomnę – ta gra nie promuje szybkich palców i małpiej zręczności, ale myślenie, cierpliwość i planowanie. W tym roku kończę 40 lat, a rundy takie jak poniższa wcale się rzadko nie zdarzają. Do boju emeryci!