Od czasów Demon’s Souls próbuję grać w tytuły From Software i konsekwentnie się od nich odbijam. W Dark Souls poległem na pierwszym bossie, w Dark Souls III chyba na czwartym zwykłym przeciwniku, a w Dark Souls II – z niewiadomych mi bliżej przyczyn – przeszedłem trzech pierwszych bossów, ale potem grę rzuciłem w kąt.

Kolega z pracy przekonywał mnie, że playstationowy Bloodborne to trochę inna produkcja od Dark Soulsów, nieco mniej hardkorowa i nie aż tak irytująca.

Trzy godziny męczarni później mogę powiedzieć z ręką na sercu, że kolega się mylił.

Bloodborne to jedna z najbardziej frustrujących gier, w jakie w życiu grałem, a grałem i w ADOM-a bez oszukiwania sejwów, i w Call of Duty: Modern Warfare na veteranie, i w obie części Hotline Miami, a nawet w Ninja Gaiden. Przy żadnej z tych gier nie odczuwałem aż tak bezsilnej wściekłości, jaką zaoferowało mi Bloodborne.

Ale po kolei (Kuba, uspokój się). Bloodborne rzuca nas do dziwnego, mocno lovecraftowego, horrorowego świata i obsadza w roli niejakiego łowcy tudzież myśliwego. Myśliwy jednak jest tutaj zasadniczo zwierzyną, a jego taktyka na przeciwników polega przede wszystkim na podszczypywaniu grupek wrogów po jednym, po dwóch i mordowaniu ich w jakimś kącie w strumieniach tryskającej wiadrami krwi.

Bohater (lub bohaterka) opisany jest szeregiem erpegowych współczynników, a z trafionych przeciwników wyskakują nawet jakieś numerki, ale na tym podobieństwa do beztroskich action RPG się kończą. W Bloodborne można zginąć w każdej chwili. Nie ma tu żadnej strefy komfortu i byle parobek z widłami może nas przerobić na kebab, gdy tylko minimalnie się pomylimy i na przykład wypalimy z garłacza o ułamek sekundy za późno albo zamachniemy się wielką, rozkładaną brzytwą o kiwnięcie ogonem za wcześnie.

Nie miałbym nic przeciwko brnięciu przez tak wymyśloną grę, gdybym miał poczucie jakiegokolwiek postępu. Tymczasem po śmierci wracamy tu do ostatniego checkpointa, wszyscy wrogowie odradzają się… natomiast nie odradzają się już znajdźki, więc przykro mi, ale te trzy koktajle Mołotowa, które zużyłeś na poradzenie sobie z ostatnią grupką przed bossem już nie leżą tam, gdzie leżały za pierwszym razem.

Do tego po śmierci bohater gubi wszystkie zebrane “dusze” (czy co tam zbiera z zabijanych bestii), a za dusze właśnie może się po jakimś czasie rozwijać (słowa kolegi: “musisz zobaczyć pierwszego bossa, żeby to się odblokowało”, problem polega na tym, że człowiek już wtedy jest na granicy załamania nerwowego). Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się rozwoju uczciwego – bohatera można ulepszać wyłącznie po przejściu w świat snu, a to z kolei powoduje zresetowanie całego poziomu (oczywiście poza znajdźkami). Gra się więc tak, że zbiera się dusze do określonego momentu, przechodzi się w świat snu, a potem brnie przez cały poziom od nowa. Znam już niemal na pamięć tę całą pieprzoną pierwszą wioskę.

Boss to rzecz jasna już pełne poczucie beznadziei. Nie ma przed nim oczywiście żadnego checkpointa, więc jeśli zginie się podczas pierwszej próby zabicia go (a zginie się), trzeba caluteńki poziom przechodzić od nowa. Oczywiście można przez ten poziom próbować na siłę przebiec, ale ja nie cierpię grać w taki sposób.

“Do każdego bossa można znaleźć skrót”, poinformował mnie kolega. Szukałem skrótu tak skutecznie, aż znalazłem drugiego bossa, przed którym uciekłem, ale zaraz potem dostałem bęcki od dwóch typów z cegłami w garściach. Odrodziłem się przy checkpoincie, tym samym co zawsze. Poszedłem za róg sprawdzić, czy zza beczek wyskoczy na mnie znowu chłopek z toporkiem. Wyskoczył, tak samo, jak za pierwszym razem, gdy tu byłem, trzy godziny temu.

Coś we mnie pękło i udałem się na YouTube’a popatrzeć na to, jak ten cholerny, pieprzony skrót znaleźć. Na półtoraminutowym filmie gość brnie przez mniej więcej przez jedną czwartą poziomu, grając całkowicie na pamięć i uderzając wszędzie tam, gdzie powinien uderzyć – nawet w mrocznych wnętrzach chałup, gdzie czają się na niego potwory.

“Pierdolę taki skrót” powiedziałem dosadnie do telewizora. Kolega jeszcze próbował mnie przekonać, że skrótem (z omijaniem wrogów) do bossa daje się dobiec w piętnaście sekund, a po bossie jest checkpoint, a jeszcze po checkpoincie zasadniczo robi się bardziej z górki, ale już się o tym nie przekonam.

Nawet teraz, pisząc tego posta, na maksa się zdenerwowałem. “Do dzisiaj pamiętam wszystkie miejsca, w których są przeciwnicy w całej grze”, powiedział mi kolega.

Od gier From Software trzymam się od dzisiaj z daleka.

[EDIT 06 stycznia]Doklejam komentarz, który napisałem po ponownym zagraniu w Bloodborne’a:

Ponieważ mnie poirytowaliście wszyscy tym swoim gadaniem, że jak pogram więcej, to poczuję, o co w tej grze chodzi, więc zasiadłem dzisiaj z rana z mocnym postanowieniem, że nie wstaję, póki nie położę pierwszego bossa.

Obejrzałem sobie na YouTube’ie “skrót” do bossa, otworzyłem go i zacząłem “zabawę”. Wcześniej przyfarmiłem w stylu MMO, mordując parokrotnie całą wioskę i ulepszając parametry mojego bohatera (do poziomu 16 czy 17-ego).

Oto wyniki, czyli na jakim poziomie zdrowia bossa ginąłem:

W pierwszej próbie 65%, w drugiej 80%, pofarmowałem trochę krwi do leczenia, w trzeciej próbie 5% (oblewałem go olejem i podpalałem, było cholera blisko), w czwartej 50%, obejrzałem na YouTube’ie ze dwa filmy z jego mordowania, w piątej próbie 30%, w szóstej padł, a ja zużyłem może trzy fiolki. Przyznaję, uczucie tryumfu niesamowite. Skąd ja pamiętam to uczucie… no oczywiście. World of Warcraft. Przechodzenie trudnych dungeonów, pierwsze zabicia najtrudniejszych bossów pompowały szczęście w moje żyły dokładnie w taki sam sposób.

Mam więc krótką dygresję, moi drodzi miłośnicy gier From Software – Wam się marzy dobre MMO. Pograjcie w jakieś. WoW się nada.

Zacząłem brnąć dalej. Ponieważ gra nie pokazuje ani nie sugeruje zbytnio, gdzie iść, zacząłem się kręcić po okolicy, uprzednio pobawiwszy się ekwipunkiem (to ważne). Ulepszyłem sobie broń, kupiłem mieczomłot (wygląda tak, że trzonek młota to miecz – zabawne), pomordowałem przeciwników to tu, to tam… wreszcie trafiłem na jakiś most, po którym przetoczył się płonący kamień, ledwo uciekłem.

W tym momencie do gry nagle dołączył jakiś pomagier i zaczął przeć do przodu przez ten most. Okazało się, że grzebiąc w ekwipunku aktywowałem jakiś dzwon, wołający innych graczy na pomoc. Idąc niespodziewanym współpracownikiem doszedłem do – jak się okazało – drugiego bossa, niejakiego Ojca Gascoigne’a. Ojciec nie miał wielkich szans wzięty na dwa baty, generalnie emocje 10 razy niższe niż przy pierwszej walce. Znalazłem jakiś klejnot, wsadziłem go w broń, pozwiedzałem katedrę i przyległości, kogoś tam zamordowałem.

I wiecie co? Ta gra nadal mi się nie podoba. Ciągnie mnie do niej dokładnie to samo, co ciągnęło mnie kiedyś do WoW-a (a konkretnie do Cataclysma), czyli potrzeba dawania sobie zastrzyków ze szczęścia, ale nie czuję tego całego klimatu gotyckich mroków i przeszkadza mi fakt, że gra ma szczątkowo przedstawioną fabułę, której muszę się domyślać.

Faktycznie jest łatwiej po pierwszym bossie, ale nie zmienia to jakoś diametralnie mojego odbioru tego, co dzieje się dalej.