Istnieją takie gry, które odrzucają mnie od pierwszych sekund, choćby branżowa prasa i moi grający znajomi piali z zachwytu nad skomplikowanym, przemyślanym gameplayem i cudownym klimatem. Pierwszym takim tytułem był Conker na pierwszego Xboxa, którego nieopatrznie wziąłem od Gulasha do recenzji i dzień później z podwiniętym ogonem przyznałem, że kompletnie się do recenzowania tej gry nie nadaję, ponieważ nie jestem w stanie w nią grać.

Do tego dotychczas jednoelementowego zbioru dwa tygodnie temu dołączyła Bayonetta, podobno cudowna kwintesencja japońskości. Opowieść o wiedźmie z nieproporcjonalnie małą głową (lub nieproporcjonalnie długim korpusem i nogami, zależy jak kto patrzy) zaczyna się dość dziwacznie, ale jeszcze byłem w stanie to jakoś przełknąć: dwie panie leją tłumy aniołów, stojąc na spadającej w nieskończoną przepaść wieży zegarowej, a jednocześnie spoza kadru jakiś gość basowym głosem przemawia. Niestety nie wiem o czym mówił, bo byłem zajęty laniem aniołów, ale jak rozumiem to było intro. Scenki przerywnikowe na szczęście można było przewinąć, co natychmiast uczyniłem, gnany przeczuciem, że nie będzie dobrze po tej całej spadającej wieży.

Nie pomyliłem się. Nie było dobrze. Obcowanie z Bayonettą przypomina w pierwszej chwili zlepek kilku koszmarów sennych – dziś na przykład śniło mi się, że na Placu Defilad zbudowano sztuczny stok narciarski, z którego zjeżdżałem i się wywróciłem. To jest ten rodzaj abstrakcji, jaki proponuje Bayonetta. Dlatego też grając w tę grę czułem się, jakbym wylądował na nieznanej planecie i natknął się na gromadkę żywych istot, z którymi nie umiałem się porozumieć. Totalna konfuzja.

Obstawiam, że na tym etapie leci Hey Jude Beatlesów

Doceniam już na pierwszy rzut oka niesamowicie dopracowany system walki z paroma śmiesznymi pomysłami (jak choćby stawanie na rękach i strzelanie z rewolwerów przytwierdzonych do bayonettowych obcasów – oczywiście dziewczyna przyjmuje tak akrobatyczne pozy, jak to tylko możliwe). Walki wyglądają na chaotyczne, ale tak naprawdę są głęboko taktyczne, chociaż jak na mój gust przeciwnicy są za duzi, a Bayonetta za mała i zbyt często ginie w tłumie. Doceniłbym to, przetrwałbym pierwszy etap prologu, naprawdę. Ale niestety mam wrażliwe ucho. Bayonetta powaliła mnie na ziemię dziwactwem ostatecznym, a był to element soundtracku. Otóż do krwawej rzeźni dziejącej się na ekranie japoński producent postanowił dobrać piosenkę (z wokalem) “Fly me to the Moon” Sinatry w jappopowym wykonaniu jakiegoś bezgłosia. Rozważałem przez chwilę popełnienie samobójstwa po usłyszeniu tego kawałka, ale ostatecznie wyłączyłem konsolę.

I tak się moja przygoda z Bayonettą raz na zawsze skończyła.

Autor posiada niezbędne do obcowania z japońskimi grami doświadczenie w postaci ukończenia nie tylko Final Fantasy X, ale nawet Final Fantasy X-2.