Stało się. Od paru miesięcy nie dotykałem innego multi niż Modern Warfare 2, w którym jestem jakoś pod koniec drugiego trybu prestiżu, aż wreszcie dostałem headshota i mam nową zajawkę. Po tytule łatwo zgadnąć o co chodzi – na pececie skończyłem sobie nienerwowo singla, ale prawdziwą miazgę grywalności odkryłem w konsolowej wersji Bad Company 2.

Bo zaiste jest to gra bliska ideałowi. Pies już trącał to, że mapy są tak małe, że autorzy nie zdecydowali się na wprowadzenie sterowalnych odrzutowców. Pies też z tym, że momentami sterowanie wydaje się delikatnie drewniane i zdecydowanie mniej “responsive” (jakie polskie słowo na to?) niż w Call of Duty. Bo cała reszta to jest absolutne mistrzostwo świata, od którego od paru ładnych dni nie mogę się oderwać, podobnie jak i połowa mojej friendlisty na Xboxie.

Gdzie leży fenomen tej gry? Nie wiem. Wiem za to, że wczoraj, gdy inżynierem z odblokowanymi głębszymi kieszeniami na ładunki wybuchowe zaminowałem cały barak po zewnętrznych ścianach naokoło, nie mogłem przegapić okazji obejrzenia wielkiej eksplozji i rzuciłem tylko w headseta do zaczajonych w tymże baraku kolegów “Muszę, sorry” i zdetonowałem wszystko naraz. Ta gra wyzwala w człowieku wszystkie dziecięce instynkty – i jako pierwsza od wielu lat pozwoliła mi na poczucie się, jakbym znowu biegał w krótkich spodenkach z gałęzią w garści, krzycząc PIF, PAF NIE ŻYJESZ!

Bad Company 2 to po prostu gra dla dużych chłopców, a jako nałogowy gracz nie mogę uważać się za nikogo innego. Wsiąkłem w ten świat od pierwszej sekundy i nie mogę z niego wyjść – co wieczór zakładam słuchawkę i mikrofon i zmieniam się w swojego syna, może trochę starszego niż jest obecnie, ale wciąż dzieciaka. Radość sprawia mi w tej grze absolutnie wszystko – i zaczajenie się ze snajpą, i wyleczenie połowy drużyny, i własnoręczne namierzenie sobie czołgu strzałką z nadajnikiem a potem wystrzelenie rakiety na pałę – tutaj każda z tych czynności powoduje szeroki uśmiech na twarzy.

Gra ma w sobie to coś, co kiedyś, dawno temu, przyciągnęło tłumy ludzi do pecetowego Battlefielda 1942 – poczucie, że wszystko można przekłada się na doświadczenia: tu faktycznie wszystko można. Tu są goście, którzy zdejmują innych gości headshotami z kilometra, tu są faceci, którzy minują wielki budynek tylko po to, żeby popatrzeć, jak w akompaniamencie gnącego się metalu wali się w gruzy. Ten charakterystyczny dźwięk poznali już zresztą wszyscy gracze i przezabawnie to wygląda, jak cała drużyna pryska we wszystkie strony na pierwsze jęknięcie konstrukcji.

Ale przede wszystkim w tej grze są battlefield moments, czyli w innych grach zaskryptowane, a w tej jednej spontaniczne zdarzenia o niebywałej wręcz epickości. Śmigłowiec unikający cudem rakiety, następnie rozwalający kadłubem dwóch biegnących kolesi, wreszcie rozpadający się w malowniczej eksplozji tuż nad jakimś budynkiem. Żołnierz na quadzie śmigający między strzelającymi do niego przeciwnikami. Nagła rakieta zza winkla, trafiająca w newralgiczną ścianę i odsłaniająca cały skampiony team składający się wyłącznie z medyków. Po każdym wieczorze z BC2 mam kilkanaście takich wspomnień pod powiekami, gdy kładę się spać.

Cudowne uczucie. Będę je pogłębiał.

Aha, w grze też jest niezły tryb single.

A tu moje staty, bo jestem statsiarzem.