Zachęcony entuzjastycznymi recenzjami na Zachodzie zatankowałem sobie konto punktami MS (nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak sprawnie działają allegrowe automaty do kluczyków) i kupiłem Bastion. W zasadzie w ciemno, bo ani nie śledziłem produkcji tej gry, ani – szczerze – nawet o niej wcześniej nie słyszałem.

Dostałem pod względem gameplaya dość prostego hack and slasha, ale cała reszta prosta ani zwykła już nie jest. Przede wszystkim uderza ogromny kontrast pomiędzy cukierkową grafiką (lekko mangową na moje niewprawne oko) oraz ultrapoważnym tematem, jakim jest zagłada świata. Na dodatek świata wymyślonego całkiem porządnie – płytki, po których chodzimy, układają nam się same pod stopami, “dojeżdżając” z jakiejś nieprzeniknionej przestrzeni na dole. Językiem laika chodzimy więc w magicznej konstrukcji w chmurach.

Dla gameplaya ma to jedną konsekwencję – nie widać od razu, gdzie da się iść. Zwykle droga jest dość oczywista, ale często przejście się w jakiś dziwaczny kącik owocuje podsunięciem paru nowych płytek i odkryciem jakiegoś zakątka. Niestety fajnych znajdziek jest bardzo mało (to taki eufemizm zamiast napisania “nie ma”) i to największa bolączka dla hakendslaszowca zazwyczaj przetrząsającego zakamarki po to, żeby w nich coś znaleźć.

Przyjemnie dla oka, smutno dla ucha. W ruchu wygląda jeszcze lepiej.

Wróćmy do świata jednak – poważny klimat podkreśla kolejna unikatowa cecha Bastionu, czyli narrator. Narrator pełni funkcję wszystkiego – tutoriala, delikatnego pchnięcia nas w jakimś kierunku oraz rozśmieszacza. W pierwszej chwili po przebudzeniu głównego bohatera (nazywanego The Kid) usłyszałem “Kid obudził się”, a potem dla testu zeskoczyłem z platformy, co narrator skwitował “No i spadł”, po czym się roześmiał, a ja wylądowałem z powrotem na bezpiecznym podłożu. Takich akcji jest w grze jakaś nieprawdopodobna liczba. Narrator komentuje jaką broń dobraliśmy, jak nam idzie walka z bossem, w jakiej kolejności robimy upgrade’y, a czasem sugeruje co powinno się zrobić (“W tej chwili Kid przypomniał sobie, jak dobrze mieć przy sobie miny”).

Poważnej tematyce i grafice od czapy towarzyszy muzyka – również od czapy, i to wobec obu kontrastujących już ze sobą elementów, bo jest to mroczne country. Narrator dopasowany jest do tego elementu i mówi z kowbojskim akcentem. Tak, pomieszane to wszystko nieźle.

W takich dziwacznych warunkach już naprawdę nie powinienem nic więcej pisać o gameplayu, bo równie dobrze mógłby polegać na dajmy na to wspinaniu się na wielką górę krwawiących tostów, ale i tak napiszę, bo jest w miarę fajnie, choć za prosto. Przed misją (oraz podczas – o ile znajdzie się zbrojownię po drodze) dobieramy sobie dwa rodzaje broni (z niewielkiej puli – w sumie jest ich 11 pod koniec gry) i specjala. Bronie podzielone są na zasięgowe i ręczne, czyli standard. Pomiędzy misjami mamy budowanie tytułowego bastionu, czyli prostackie stawianie budyneczków i sprawdzanie, co tam w nich słychać. Oraz dialogi z ocalałymi z katastrofy, o ile ich znajdziemy.

Misje mają po paręnaście minut, więc gra idealnie nadaje się na szybki doskok, o ile oczywiście przebrniemy przez ciężką atmosferę. Nie powiedziałbym zatem, że to najlepsza gra świata, ale pod względem odczuć artystycznych dobrze wydane 1200 punktów. Polecam.