Nie znoszę gier od Rare. Miksowanie światów dorosłych i dziecinnych nigdy mi się nie podobało, a już szczytem szczytów był Conker, czyli bluzgająca i chamska wiewiórka – no boki zrywać normalnie. Dlatego też do nowego Banjo (podkreślam, że w życiu nie grałem w żadną poprzednią grę serii) podchodziłem jak pies do jeża i podobnie jak tenże pies, pierwszy kontakt był niemiły.

No bo niby mam duże, żyjące miasto, w którym pełno jest najrozmaitszych postaci, ale co z tego, skoro zamiast słuchać fajnych dialogów, muszę z zażenowaniem słuchać serii kwików i chrząknięć – a do tego czytać, co jest napisane na dole ekranu? Po co komu gra, w której głównym bohaterem jest gruby miś z plecakiem? A do tego w plecaku mieszka pawiopodobne ptaszysko? Na co wreszcie miałby mi się przydać rozbudowany moduł konstruowania pojazdów, skoro kompletnie mnie takie konstruowanie nie obchodzi?

Przyznaję, takiego wielkiego jeszcze nie zrobiłem

Przyznaję, takiego wielkiego jeszcze nie zrobiłem

Pograłem więc chwilę i zignorowałem grę, zostawiając ją swojemu synkowi, który na swój cudowny pięcio (i pół!) latkowy sposób sprowadził ją do chodzenia po mieście i zaglądania w zakamarki. I wtedy właśnie, gdy nie mógł się gdzieśtam dostać, gra dla mnie “zaskoczyła”, bo musiałem skończyć kilka misji, żeby odblokować drugą część mieściny.

I okazało się, że ten nowy Banjo to całkiem konkretny wypas dla grającego tatusia. Po pierwsze nie ma tu żadnej przemocy, okazjonalne stuknięcie wrogiej metalowej kulki z zębami to jeszcze mniejsze niebezpieczeństwo niż rozpadające się ludziki Lego. Po drugie zadania bywają całkiem konkretne, bo poza standardowymi wyścigami wchodzą później konkurencje w stylu przewożenia masy dziwnych stworów albo strącenia kogoś do wody. Po trzecie trzeba zdrowo kombinować – wprawdzie po mieście jeździ się coraz to bardziej ulepszanym, ale wciąż tym samym pojazdem, to już w misjach wybiera się rzeczy absolutnie dowolne. I to z nieskończonej puli, bo z łatwością można sobie zaprojektować coś na maksa efektownego, podczepić temu czemuś potem skrzydełka, kilka wiatraczków i proszę, helikopter transportowy gotowy.

Nawet na rasowanych screenach gra wygląda kanciasto

Nawet na rasowanych screenach gra wygląda kanciasto

Właśnie to kombinowanie najbardziej mnie wciągnęło: zadania są na czas, więc pojazd musi być skonstruowany “pod” dane zadanie. Robi się to lekko, łatwo i przyjemnie, a potem można jeszcze oddać pada synkowi, żeby zarzucił jakieś farbki na skręcony naprędce samochód z trzema kółkami i siedzeniem dla pasażera. I karabinem maszynowym, a co.

Nie ma tu leveli, jest więc czas na zwiedzanie okolicy i zwożenie chociażby do warsztatu skrzynek z częściami. Albo poprawianie wyników w poprzednich zadaniach, bo zaliczone zadanie nie musi oznaczać wygrania “puzzelka” – waluty popychającej do przodu fabułę – trzeba je wykonać w ściśle określonym czasie.

Tak, to fajna, niestresująca gra. Akurat dla grającego rodzica, który chce z maluchem coś pozwiedzać i coś pobudować. A że grafika dziecinna? To nie przeszkadza. Przeszkadza to, że jest niestety dość paskudna. I to największa wada Banjo, bo poza tym trudno się od tej gry oderwać.