No i skończyłem Alpha Protocol. Wbrew temu, co przeczytałem w internecie, nie miałem ani jednego momentu załamania, a w momencie pisania tych słów wcale nie byłem pewien, czy dotrwam do samego końca.

Prawdą jest to, co wypisują zachodnie pisma i portale, że gra jest momentami naprawdę paskudna, animacja jest do kitu, a moduł strzelania potrafi przyprawić o pusty śmiech. Tak, to wszystko jest prawdą. Natomiast – to ciekawe – amerykańskie media zostały kompletnie przez te wady oślepione. Nawet pecetowy IGN dał Alpha Protocolowi w pozycji “lasting appeal” szóstkę, tłumacząc że po skończeniu gry trudno się zmusić do zagrania w nią jeszcze raz. To akurat niezła bzdura, bo wynika z niej, że wielowątkowa, rozbudowana gra, która ma flaw techniczny od razu powinna w tej pozycji dostawać zero, bo przecież “nie chce się grać”.

Brzydkie? No brzydkie. Mi nie przeszkadzało

Mi natomiast chce się grać i szczerze powątpiewam czy zagraniczni recenzenci wieszający psy na AP przeszli przynajmniej połowę gry. Bo mniej więcej wtedy właśnie człowiek zaczyna się już tak na poważnie zastanawiać, ile tu jeszcze można zrobić innych rzeczy i jak kompletnie inaczej może potoczyć się akcja. Chwilowo od AP odpoczywam, żeby pozapominać niektóre rzeczy, ale ciekaw jestem niezmiernie co się stanie, gdy w takim jednym momencie wybiorę tak a nie inaczej. Mnóstwo odkrywania zagadek przede mną, i to mnie cieszy.

Takie powinny być właśnie gry. Dlatego też stawianie im niskich ocen za niedostatki techniczne jest w moich oczach tak samo sensowne jak obniżanie oceny filmowi Casablanca za to, że jest czarno-biały. OK, OK, Alpha Protocol aż takim arcydziełem nie jest, ale nie sposób przegapić pokłady niesamowitych, świetnie zrealizowanych pomysłów fabularnych. To znaczy sposób, jeśli człowiek patrzy tylko na technologię.