Temat rzucił nagle Cubituss. “Ty napisz dzisiaj, ja w przyszłym tygodniu”. Propozycja nie do odrzucenia, ale spoko, w przyszłym tygodniu to JA będę grzał dupę w tropikach, więc z racji przestoju w wałkowaniu nowości na konsoli trochę nostalgicznych wspominków.

Sam temat zmusił mnie do zdefiniowania najpierw co to jest “najważniejsza gra życia”. Taka, która w momencie spotkania zrobiła na mnie wyjątkowe wrażenie. Taka, która zmieniła chociaż trochę moje postrzeganie tej rozrywki. Taka, która miała wpływ na moje życie. Taka, którą wspominam do dzisiaj lub do której wracam (czego nie mam w zwyczaju).

A więc do rzeczy – kolejność w miarę chronologiczna:

1. Frogger

froggerPochodzę ze Szczecina, a więc jak większość dzieciaków na początku lat osiemdziesiątych wakacje spędzałem nad morzem. Do dzisiaj pamiętam dzielną żabkę pokonującą ulicę i rzekę na automacie, do którego ciągnąłem jak koń w zaprzęgu każdego dnia w trakcie obowiązkowego spaceru po promenadzie.

Frogger był jak pierwszy joint czy pierwsza poważna wódka – nowe doznanie, odkrycie czegoś absolutnie pasjonującego a jednocześnie zakazanego lub obłożonego klątwą. Granie we Froggera kosztowało, a zrozumienie sensu wydawania na niego pieniędzy przez Mamę było naturalnie poza zasięgiem moich marzeń. Na strzelnicy można było jeszcze zdobyć lizaka, a tu ?

Błagałem, żebrałem, robiłem sceny. Wszystko żeby zdobyć upragnionego zeta i złapać za gałkę. Absolutnie idealny początek romansu z grami video. I chyba jedyna taka gra na automatach przy której dłużej zabawiłem, bo w rodzinnym mieście (Stolicy Metali i Kibiców Pogonii !!!) instytucje budy z grami obstawione były nieciekawymi kolesiami i obowiązkowym haraczem. Powiedzmy dyplomatycznie, że omijałem z daleka.

2. Skool Daze

Erę ZX Spectrum wspominam wyjątkowo, a Skool Daze jest tylko jedną z gier, którą musiałbym wrzucić do tego rankingu, gdyby nie to, że nie jest moim celem zanudzać Czytelników opowieściami w stylu retro. Wspominam wyjątkowo, bo o ile dla większości dzieciaków których znałem komputer był zakupem z ich inicjatywy i na ich prośbę, w moim domu było inaczej. Mój Tata, wielki miłośnik technicznych nowinek, przywiózł “gumiaka” z rejsu i skutecznie zaraził mnie pasją do gier, pielęgnowaną wyjątkowo starannie. W swoim hobby był niezwykle precyzyjny. Gry były w większości oryginałami na kasetach, Tata starannie tłumaczył sobie z angielskiego instrukcje (cel gry, podpowiedzi i sterowanie) a wszystkie notatki miał elegancko spisane w specjalnym zeszycie w twardych okładkach. Po dwie strony na grę… Oczywiście z czasem mu się to znudziło, przesiadł się na poważniejsze programy użytkowe, ja przejąłem zeszyt, ale mi też nie starczyło zapału na updaty.  Skupiłem się na przegrywaniu kaset i modlitwach o załadowanie gry bez tape loading error. A szczególnie w przypadku Skool Daze.

Grę pokochałem z paru względów. Po pierwsze miała w sobie coś, co po latach zdiagnozowano u mnie – i paru milionów innych – jako syndrom GTA. W skrócie: chodzisz gdzie chcesz, robisz co chcesz, nie zawsze to co wolno. Gra oferowała posmak wolności w szkolnym kieracie, kusiła możliwością strzelania z procy, bazgrania po tablicach i wypłacania szybkich prostych w nos kujonom. Zresztą, co ja będę się rozpisywał, zobaczcie chociaż fragment…

3. Ocean Trader

ocean traderSzansa na to że ktoś tutaj kojarzy tę grę jest niewielka, ale jakimś zbiegiem okoliczności ta prosta w sumie ekonomiczna planszówka przyciągnęła mnie na długie dni w okresie wczesnego romansu z pecetem. Być może znowu wpływ na to miało moje dzieciństwo, Tata-kapitan i studia ekonomiczne. Tak czy siak wysyłałem statki w formie małej kropki na mapie po całym świecie, kupowałem towary, wynajmowałem portowe magazyny, budowałem nowe jednostki i realizowałem się w rodzinnym fachu na ekranie komputera, gdyż z uwagi na wadę wzroku prawdziwym marynarzem nigdy zostać nie mogłem.

4. Warcraft

warcraftCztery dyskietki, czterech kolesi w pierwszej poważnej pracy na studiach i jakieś cztery godziny snu przed kolejnym dniem w biurze. Tak wyglądało lato roku bodajże 1995 czy 1996 kiedy to na firmowych komputerach ktoś zainstalował pierwszego Warcrafta. Sama koncepcja gry RTS z marszu uzależniła mnie od intensywnego grania, nie mówiąc o frajdzie jaką sprawiało nam toczenie wojen w trybie lokalnego multiplayera. Uroku temu procederowi dodawał fakt, że stanowiska pracy (kodowanie ankiet) były oddzielone ściankami, które idealnie nadawały się do nocnych rozgrywek. Nie mówiąc już o liberalnym podejściu szefów do palenia fajek w biurze… I jeszcze jedno wspomnienie które pamiętam do dzisiaj – przełom w szybkości rozgrywki, jaki nastąpił w momencie odkrycia przez nas, że jednostki można grupować po cztery wciskając Ctrl…

5. Command & Conquer

commandIdeał jeśli chodzi o frajdę grania w RTSa w wczesnych latach pecetowych. I jednocześnie okres najbardziej intensywnej młócki na tej platformie w moim życiu. Trochę jak przez mgłę pamiętam cug – małe biurko w wynajmowanym pod koniec studiów pokoju, na biurku monitor i klawiatura a obok materac. Grałem tak długo jak mogłem usiedzieć z otwartymi oczami, prosto z krzesełka spadałem do snu na materac, kiedy tylko organizm zregenerował minimum sił witalnych wstawałem i niemal od razu wracałem na krzesełko przed ekranem. Dzisiaj mogę już tylko pomarzyć o takiej kondycji – i tak idealnych warunkach do gry …

6. Half-Life

hlGra tak znakomita, że sam fakt pisania o tym jest zbędny na tym blogu, ale w moim przypadku była to jedna z tych gier, które znacznie wpłynęły na moje świadome kupowanie oryginałów. Były to czasy pierwszych gorących dyskusji na p.r.g.k., pierwszych ludzi, którzy otwarcie walczyli z wszechobecnym przyzwoleniem na piractwo i pierwszych znajomości przeniesionych z netu do reala (jedna z nich zaowocowała po latach blogiem którego czytacie). O ile pamiętam to właśnie HL miałem “od Ruskich z Bema” i to właśnie przy tej pozycji, która totalnie mną pozamiatała obiecałem sobie nie kupować więcej gier od piratów. Rezultatem była zapchana kartonowymi pudłami po sufit półka, kubek HL z edycji XL,  czyste sumienie i satysfakcja.  Z czego jestem dumny do dzisiaj.

7. Counter Strike

csNie lubię CSa. Serio. Nie grałem w to od lat. Ale to gra ważna, bo był okres kiedy tłukłem w to regularnie. Klany, ustawki, treningi, itd. Trochę pod presją opinii, trochę dlatego że faktycznie mi się wówczas podobała. CS uświadomił mi jedną ważną rzecz i dlatego jest na tej liście. Chociaż nie wiem jak bardzo bym się jarał, chociaż bym trenował dniami i nocami, chociaż bym czytał fora, poradniki i inwestował w najlepsze myszki, podkładki i klawiatury – i tak pozostanę raczej przeciętnym graczem, który ma swoje momenty, ale w ogólnym rozrachunku kończy gdzieś w środku stawki. Po prostu są ludzie, którzy mają do tego talent a ja do nich nie należę i jak bardzo bym nie chciał, w grach multi nigdy nie wzbiję się na wyżyny i nigdy nie będę w czołówce. Dlatego zamiast się wczuwać, dołować, spinać i oskarżać wymiataczy o czity – odpuściłem a morał wyciągnąłem i przydał się w przyszłości.

8. Pro Evolution Soccer/Fifa

pesWyjątkowo w tym zestawieniu nie konkretna gra czy edycja ale ogólnie piłka nożna na ekranie kopana. Od lat jedyna gra w którą mogę zagrać z pewną grupą najbliższych przyjaciół – oni bowiem raczej w nic innego nie grają. Stanowią ten specyficzny gatunek dla którego konsola + futbolówka tworzą jeden zwarty pakiet. Sam w futbol gram rzadko, ale ze względu na nich zawsze mam najnowszą edycję i drugiego pada pod ręką. I mimo setki tysięcy potencjalnych rywali online, tylko rywalizacja na żywo, łokieć w łokieć, diss za diss, ze starymi ziomkami przy browarze ma sens i daje mi od lat zawsze tyle samo frajdy.

9. Texas Holdem

tutuorial-texas-holdem-5Odmiana pokera, która mocno zmieniła moje życie. Przechodziłem akurat kryzys pecetowego wieku średniego, kiedy to miałem dosyć ciągłych upgradów, kupowania nowych kart graficznych, gonienia za najwyższą możliwą rozdzielczością itd. Gdzieś koło roku 2004 za namową kolegi zacząłem obstawiać sport przez internet, zaraz potem zauważyłem w TV relację z jakiegoś turnieju pokerowego, klik klik  i dalej poleciało samo.

Zmiana zasad w cotygodniowym kółku pokerowym, granie online, praca u londyńskiego operatora, polska scena pokerowa, organizacja turniejów, wygrane i przegrane, wyjazdy – jedna wielka przygoda, która jakoś po dwóch latach się we mnie wypaliła. Na dłuższa metę z samej gry finansowo nie potrafiłem być do przodu, to co ugrałem przez parę godzin walki na ośmiu stołach jednocześnie potrafiłem przewalić w kwadrans ostrego tilta po paru głębszych – i cały czas narastało we mnie poczucie bezsensu sytuacji z punktu widzenia gracza video: non stop robię to samo. Stolik, na nim dwie karty w ręku, pięć na stole, licytacje, liczenie, wygrywanie, przegrywanie. A za rogiem czaił się już kolorowy Xbox. Holdem był intensywnym romansem i miłym skokiem w bok od gier video, ale to nie mogło potrwać za długo. Wolę wrażenia od pieniędzy – a pokera zostawiłem sobie na grę w realu raz w tygodniu.

10. Battlefield 1942

DAWGZ4LIFE

Na koniec zostawiłem grę wyjątkową. Być może każdy z Was ma taką. SWOJĄ grę. Kochaną miłością bezwzględną, rozpracowaną co do piksela, zaznaczoną w życiorysie setkami jeśli nie tysiącami roboczogodzin. Taką grą był dla mnie pierwszy BF.

Gra oferowała wszystko co lubię w tej dziedzinie rozrywki – akcję, swobodę działania, przestrzeń, szybkość, możliwość kombinacji, znalezienie sobie niszy czy specjalizacji. BF 1942 to kupa znajomych, wspólny temat do niekończących się dyskusji i rozgrywek z dobrym przyjacielem, masę wspomnień, śmiesznych akcji, klany, fora, mecze, reprezentacja Polski, tona hardwaru który poszedł na przemiał – tego nie dała mi żadna inna gra.

O ile miałem jakolwiek problem z dobrem dziesiątki, którą zaproponował Cubituss, to na pewno nie miałem problemu z tym, która z nich była dla mnie najważniejsza. Swoją drogą, ciekawe jakie będą jego – i Wasze – typy?