Jakiś czas temu zachęcałem do kupna pakietu promocyjnego Humble Bundle, w którym znajdowało się poza innymi grami firmy Telltale również ich opus magnum, czyli The Walking Dead. Nosiłem się z zamiarem kupna tej gry już parę razy, ale zawsze coś mi przeszkadzało. A to w coś grałem, a to wyjeżdżałem, a to zapominałem. Wreszcie dzięki Humblom się udało, a po skończeniu wszystkich pięciu epizodów i ponownym podjęciu paru kluczowych decyzji (sprawdzałem, co się stanie) wiem, że trzeba było kupić tę grę od razu w momencie premiery pierwszego epizodu.

Bo The Walking Dead to unikatowe doświadczenie. Można się zżymać na przygodówkową mechanikę i przyznaję, jeśli komuś nie leżą przygodówki, to i tutaj raczej ich nie pokocha. Gra jednak klasyczne zagrywki w “znajdź przedmiot i go użyj” bardzo sprawnie maskuje, a do tego sprawiła, że grałem w nią w niespotykanym jak na przygodówkę napięciu.

The Walking Dead opowiada historię o zombiakach, co powinno mnie od razu zniechęcić, ale się przemogłem i dobrze zrobiłem. Gra stawia bowiem na szybkie podejmowanie decyzji i później konsekwencje tych decyzji oddawane są w fabule. Gramy niejakim Leem, czarnoskórym, basogłosym człowiekiem z przeszłością. Wkrótce spotyka on małą dziewczynkę, Clementine, którą zaczyna się opiekować. Potem na jego drodze staje sporo całkiem sporo barwnych postaci, o losie których przychodzi mu decydować nierzadko w ułamku sekundy.

To przygodówka błyskawiczna, stale nas popędzająca. Niemal wszystkie dialogi mają ograniczenie czasowe, sporo tu też wydarzeń, podczas których trzeba zareagować niemal natychmiast. Ratujemy chłopczyka czy dorosłego? Zostawiamy dziewczynę czy może jej wybaczamy? Moralniak po tych scenach pojawia się coraz silniejszy, a im dalej w grę, tym wybory trudniejsze, mniej oczywiste i bardziej dramatyczne.

Oczywiście przy ponownym podejściu do gry iluzja pryska. Jeśli uratowaliśmy gościa na początku, i on zginął pod koniec, to uratowana zamiast niego dziewczyna zginie w dokładnie tym samym miejscu, co on. Jak będziemy się zachowywali jak ostatni dupek, fabuła i tak pójdzie tak, jak poszła, gdy graliśmy aniołem. Zmiany są w znaczącej większości kosmetyczne, acz w chwili podejmowania decyzji mamy takie poczucie, jakbyśmy uruchamiali kompletnie nowy rozdział opowieści, i przez chwilę czułem się zawiedziony.

Ale potem zrozumiałem geniusz dziewczyn i facetów z Telltale Games. Oni dali mi linię fabularną o nakreślonych ogólnych zarysach, a ja tę linię wypełniłem swoim Lee, jego decyzjami i jego zmaganiem z innymi ludźmi, sobą samym oraz tłumami zombiaków. Dlatego też każda opowieść każdego Lee będzie wyglądała nieco inaczej, bo gra gdzieś tam w tle liczy, która postać w jakim stopniu nas lubi, i dobiera chociażby nieco inne ścieżki dialogowe.

Dla niektórych długa droga prowadząca do fantastycznego fabularnego finału usłana więc będzie różami, dla innych zaś będzie drogą przez mękę. Ja starałem się być miły, ale jak teraz się zastanawiam, to mój Lee przypominał trochę mnie samego, bo parę razy stracił cierpliwość i podjął ostateczne, kategoryczne decyzje.

Jedyne, co mi w The Walking Dead przeszkadzało, to problemy pierwszego świata, a konkretnie amerykańskiego pierwszego świata. Każdy, kto oglądał serial albo czytał komiks, powinien mnie zrozumieć. Kto dowodzi i dlaczego? Kto komu ufa? Czemu ktoś powiedział coś niedobrego i jeszcze łypnął na mnie okiem? Czemu skłamałeś dwa dni temu, gdy pytałem, czy miałeś psa? Jest w grze kilka takich fragmentów, gdzie te amerykańskie problemy wychodziły mi już bokiem i stawałem wówczas na krawędzi wyłączenia gry i zrobienia sobie chwili odpoczynku.

Mimo tych chwilowych przesytów emocjami, które dla mnie są fabanerią, bawiłem się świetnie, chociaż czasownik “bawiłem się” nie oddaje tego, jak bardzo The Walking Dead wymęczył mnie psychicznie. To świetna opowieść, którą wypełnia się sobą samym i to wystarczający powód, żeby przełknąć i te amerykanizmy, i te zombiaki. Z całego serca polecam każdemu, kto chce w grach zobaczyć coś więcej.