Nie przepadam za pecetem. Nie lubię jego otwartości, która przeradza się w nijakość i sprawia, że jeśli chcę coś robić równolegle z graniem, muszę się alttabować. Nie lubię tego, że gry mają swoje wewnętrzne systemy osiągnięć, które nie przekładają się na nic większego. Nie lubię działań Microsoftu, który powinien natychmiast podpisać całościowe umowy z wszystkimi większymi dostawcami oprogramowania na zaimplementowanie w nich Games for Windows Live – oczywiście nie w obecnej, półfunkcjonalnej formie.

Ale jedną rzecz na pecetach lubię, tak funkcjonalnie, jak i biznesowo. Steam, bo to o nim mowa, pochwalił się, że ma już 30 milionów aktywnych kont, co w slangu marketingowym oznacza wprawdzie zazwyczaj “jedno zalogowanie przez ostatnie 30 dni”, ale i tak budzi szacunek. Valve, autorzy systemu, pokazują bowiem, jaki jest potencjał pecetowego grania i zbijają już na nim porządną kasę. Nie chwalą się jaką, ale mówią, że rok do roku sprzedaż wzrosła im dwukrotnie.

Jak to się stało, że przez tak długi okres Steam nie wykształcił żadnej porządnej konkurencji (umówmy się, Direct2Drive to coś zupełnie innego)? Moim zdaniem to kwestia globalnej niewiary w pecety. Psioczenia na piractwo, podczas gdy Steam zabezpieczał już gry na tyle, żeby spiracenie ich oznaczało również konieczność podmiany samego klienta Steama. Marudzenie na to, że gracze pecetowi są inni, gdy Steam już miał wbudowany komunikator działający w zintegrowanych z nim grach, pozwalający dodatkowo na przeskakiwanie z gry do gry. Jęczenie, że pecetowcy nie chcą spędzać długich godzin przy kompie, kiedy Steam miał już kilkaset achievementów w samym Team Fortress 2.

Tak, Steam, mimo że ma gry za drogie i bywa momentami upierdliwy, to nowe światełko w tunelu dla pecetów. Przyznam szczerze, że uwielbiam gadać z wewnątrz Modern Warfare 2 z kimś, kto zaprasza mnie do rozgrywki w Left4Dead. Mam szczerą nadzieję, że Steam w którymś momencie stanie się częścią Windowsów i będziemy wreszcie mieli system do grania, a nie do wszystkiego naraz.